Siedzę ostatnio nad książką o zażywaniu araba po polsku, stąd moja aktywność na polskich arabach powiedzmy łagodnie – nie nachalna. Dłubię w starych zapiskach, grzebię w dawnych czasach, odkurzam dawno zapomniane teksty, doczytuję się jakichś informacji w zapleśniałych pamiętnikach, żeby ze strzępów wiadomości tu i tam wydobytych zbudować być może fragment obrazu i opowiedzieć jak to drzewiej z tym arabem u nas bywało.
I tak niedawno wpadła mi w ręce – tak się mówi w ręce, chociaż po prawdzie, to wpadła mi w głowę, pod dekiel – pyszna historyjka o wierności, waleczności, odwadze i oddaniu swemu panu koni arabskich. A jako, że często lubię pisać i opowiadać o tak zwanych arabach wojennych, dykteryjka owa pasuje mi do koncepcji jak, nie przymierzając, w pysk strzelił.
A było to tak: Nękani przez okupanta Arabowie wzniecili antytureckie powstanie, na którego czele stanął dowodzący konnicą wódz imieniem Abdullah, dosiadający przepięknego białego ogiera. Pustynni wojownicy ruszyli do boju, a początki ich zbrojnego oporu były niezwykle obiecujące. Powstańcy rozbili kilka tureckich komend, napadli na parę posterunków, rozgromili niewielki szwadron nieprzyjaciela, a szczęśliwa gwiazda zdawała się im sprzyjać.
Zaskoczeni w pierwszej chwili Turcy wysłali za rebeliantami regularny oddział kawalerii i niedługo potem doszło do otwartej bitwy. W trakcie strzelaniny, rażony śmiertelnie kulą wódz Arabów Abdullah, spadł na ziemię bez ducha ze swego pięknego białego ogiera. I tu nastąpiła rzecz niesłychana. Oszalały z rozpaczy po utracie pana ogier z wielką furią i zapalczywością rzucił się na wroga, wierzgając, kopiąc i dotkliwie kąsając jeźdźców nieprzyjaciela. Zaczęto do niego strzelać, ale ogier nadal zajadle walczył, nic sobie nie robiąc z otrzymanych ran. Dopiero piąta kula, która strzaskała mu przednią nogę zdołała unieruchomić wierzchowca.
Rannego, okaleczonego, pięknego białego konia, z pola bitwy zabrali oficerowie polscy, którzy brali udział w tej potyczce. Następnie wysłali go do Michała Czajkowskiego, który rzecz całą około roku 1850 opisał.
A trzeba wiedzieć, że swego czasu niecodzienna była to postać. Michał Czajkowski herbu Jastrzębiec urodził się na początku dziewiętnastego wieku, brał udział w powstaniu listopadowym dowodząc regimentem Kozaków, po czym wyemigrował do Paryża. W latach czterdziestych osiadł nad Bosforem opodal Konstantynopola, gdzie organizował polską wieś Adampol dla zesłańców i wykupionych z niewoli rodaków. W roku 1850 przeszedł na służbę turecką, przyjął islam, a także przydomek Sadyk Pasza. Ten człek wielu talentów był również autorem powieści traktujących głównie o barwnym życiu Kozaków. Był też niepospolitym znawcą koni arabskich, mało tego, z uwagi na rozległe kontakty i znajomość realiów, często pośredniczył w kupnie koni przez naszych magnatów.
Prześliczny biały ogier, którego polscy oficerowie przesłali Sadyk Paszy, był ponoć w dramatycznym stanie. Jednak niewątpliwa znajomość rzeczy Czajkowskiego, a pewnie i siła przetrwania fantastycznego konia zdawały się przezwyciężać zły los. Dość powiedzieć, że koń w wyniku troskliwych zabiegów nowego pana wracał do zdrowia, rany goiły się i nawet trafiona kulą noga odzyskiwała dawną sprawność. A kiedy wyzdrowiał zupełnie, na powrót można było na nim jeździć, co więcej skakać przez przeszkody. Taka to historia…