Reklama
Z dziennika Atamana: Z podróży do Jarczowiec

Felietony i recenzje

Z dziennika Atamana: Z podróży do Jarczowiec

Stadnina przy wodopoju, pędzla Juliusza Kossaka, 1857 r.
Stadnina przy wodopoju, pędzla Juliusza Kossaka, 1857 r.

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email

Jaśnie Wielmożny Panie Hrabio

Długo biłem się z myślami, czy wolno mi do pana napisać? W końcu dzieli nas jakieś sto pięćdziesiąt lat historii. Ale inny wielki hodowca Roman Pankiewicz twierdzi, że Pan Bóg ma dla arabiarzy specjalny kawałek nieba. Więc jeśli nawet ten list do Pana nie dojdzie, prędzej czy później z pewnością się spotkamy. Nie ma nawet chyba sensu żebym się przedstawiał, moje nazwisko nic Panu nie powie. Jestem miłośnikiem arabów, pańskich arabów, Jarczowieckich Kuhailanów. Przez wiele lat marzyłem, żeby odwiedzić Pana Hrabiego w legendarnych i sławnych na cały świat Jarczowcach. Wreszcie na początku grudnia 2007 roku udało się!

Emocje nie pozwalają mi spać. Z niecierpliwością czekam, kiedy w końcu zadzwoni budzik i będziemy mogli ruszyć do dawnej siedziby Dzieduszyckich. Jesteśmy w niewielkim hotelu w Tarnopolu. W pokoju obok śpi przyjaciel i wypróbowany kompan końskich wypraw Czesław Witko, właściciel stadniny Kielnarowa. Wreszcie dzwonek oznajmia, że minęło wpół do szóstej naszego czasu. Według ukraińskiego jest wpół do siódmej. Bo trzeba Panu Hrabiemu wiedzieć, że Lwów i Tarnopol, to już dawno nie Galicja. Po drugiej wojnie był tu Związek Sowiecki, a teraz Ukraina.

Szybkie śniadanie i do samochodu. Jedziemy dziurawą i powybijaną dwupasmówką. W Internecie znalazłem relację Polki mieszkającej w Ameryce, która niedawno przyjechała odwiedzić krainę swojego dzieciństwa. O Jarczowcach pisze tylko, że niedaleko cerkwi stoi grobowiec rodziny Dzieduszyckich. W zasadzie jest to jedyny trop, bo o najnowszych losach miejscowości nie ma żadnych informacji. Kilometry uciekają błyskawicznie, wreszcie jest, drogowskaz ze strzałką.

Wjeżdżamy do niewielkiej ukraińskiej wioski, położnej malowniczo na falujących pagórkach Podola. Rzeczywistość wygląda już mniej romantycznie, na wzgórku po lewej rozpadające się budynki byłego kołchozu. Część usianych wzdłuż drogi niewielkich domków pamięta chyba jeszcze Polskę, ale dzisiaj nie prezentują się specjalnie okazale. Dookoła biednie i przaśnie, aczkolwiek tak jakoś dziwnie swojsko.

Szukamy cerkwi. Zza zakrętu wyłania się charakterystyczna kopuła. Świątynia stoi pośrodku niewielkiego cmentarza. Centralnie naprzeciw głównego wejścia widać szary, zaniedbany pomnik, okolony niewielkim płotkiem. Świta, podchodzimy bliżej. Pochylam się nad popękaną, zniszczoną, częściowo poklejoną cementem tablicą. Litery są jednak wyraźne: Kajetan Dzieduszycki, Juliusz Dzieduszycki – czytam na głos. Trudno ukryć wzruszenie, stoimy nad grobem największego z wielkich. Mam wrażenie jakoby zegar czasu zabierał nas w podróż do minionych wieków.

Jarczowce. Grobowiec rodziny Dzieduszyckich i cerkiew. Fot. Krzysztof Czarnota
Jarczowce. Grobowiec rodziny Dzieduszyckich i cerkiew. Fot. Krzysztof Czarnota

Jest rok 1845 i hrabia Juliusz Dzieduszycki przywozi z Arabii trzy bezcenne dla światowej hodowli koni arabskich klacze: Gazellę, Mlechę i Saharę. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie sprowadzono do Polski koni o porównywalnej choćby klasie. Wyczyn młodego hodowcy – hrabia Juliusz miał wówczas dopiero 28 lat – uczynił zeń niemal bohatera. W Jarczowcach pojawiły się owiane legendą pustynne araby, nic więc dziwnego, że szlachta z bliższych i dalszych okolic przybywa tłumnie, aby obejrzeć owe cuda. Gospodarz był człowiekiem niezwykle towarzyskim, posiadał szeroki gest, świetnie jeździł konno i często urządzał konne polowania z psami. Jego araby zażywały dużo i to forsownego ruchu, bo oprócz polowań bez przerwy przywożono i odwożono gości, w czym hrabia upatrywał czynnik zaprawy fizycznej i selekcji na dzielność.

Dzięki takiemu prowadzeniu stadniny Juliusz Dzieduszycki zasłynął jako wielki miłośnik arabów, dzielny jeździec, a także znawca tajników hodowlanych. Kajetan Sołtan Abgarowicz, który znał hrabiego osobiście, tak pisał o jego popularności: „Rozgłos tego stada i sława gościnności młodego właściciela rosły z każdym dniem. Jarczowce stały się po prostu mekką, miejscem pobożnej pielgrzymki dla wszystkich, podówczas tak jeszcze licznych miłośników arabskiego konia. (…) Świetność Jarczowiec trwała ze dwadzieścia lat: w tym czasie hrabia Juliusz był wyrocznią dla wszystkich hodowców koni orientalnych, był niejako kierownikiem, generalnym dyrektorem z dobrowolnego cichego wyboru wszystkich stadnin orientalnych koni. (…) Zmysł hodowlany, jego wiedza i doświadczenie połączone z nieograniczoną władzą jaką zdobył wśród ogółu hodowców, nie starając się nawet o to, sprawiły, że chów koni orientalnych rozwinął się wówczas tak świetnie jak nigdy przedtem ani potem”.

Mlecha. Juliusz Kossak, 1845. Obraz jest własnością SK Janów Podlaski. Fot. Krzysztof Dużyński
Mlecha. Juliusz Kossak, 1845. Obraz jest własnością SK Janów Podlaski. Fot. Krzysztof Dużyński

Panie Hrabio, dzisiaj Polska uważana jest za drugą ojczyznę koni arabskich, a największą sławę w świecie przyniosły nam konie pochodzące od klaczy, które 1845 przywiózł Pan z pustyni. Dopiero w ostatnich latach linie jarczowieckie dość mocno podupadły. Owszem, niektórzy mniejsi hodowcy w dalszym ciągu je hołubią, pilnując czystości rodowodów, ale z tak zwanej elitarnej hodowli są wypierane i marginalizowane. Według obiegowej opinii, pańskie kuhailany są brzydsze, a o dzielność nikt już dzisiaj nie dba. Wiem, ciężko będzie to Panu Hrabiemu zrozumieć, bo za pańskich czasów arab poza urodą był odważnym, wytrwałym pustynnym wierzchowcem, dzielnego kochającego przygody pana. Niestety dzisiaj, w większości stał się strachliwym, leniwym, tłustym konikiem właściciela o podobnych cechach. Z drugiej strony, jaki to chichot historii… Parę dni temu czempionat świata w Paryżu wygrała Kwestura, wywodząca się od pańskiej niemodnej Gazelli.

Do rzeczywistości przywraca nas przejeżdżający samochód. Gdzieś tu musiał stać pałac, stajnie, ciekawe czy coś jeszcze zostało – zastanawiam się gorączkowo. Może ktoś coś pamięta? Ale kto, skoro nigdzie nie widać żywego ducha. Ruszamy na mały rekonesans i w tym momencie z położonego najbliżej cerkwi domu wyłania się staruszka. Podejść nie podejść – waham się przez sekundę. Idę. Należę jeszcze do tego pokolenia, które przez kilkanaście lat edukacji zawzięcie rusyfikowano, więc mam nadzieję, że jakoś się dogadam. A pamiętając rady, żeby na zachodniej Ukrainie specjalnie nie narzucać się z językiem rosyjskim, z daleka mówię głośno – Dzień dobry! Dzień dobry – odpowiada czystą polszczyzną babcia. Pani Eugenia Skazińska ma 86 lat i jest w połowie Polką. Widać, że przytłoczona życiem, ale trzyma się prosto, a z jej oczu bije szlachetność. Szybko tłumaczymy kim jesteśmy i po co przyjechaliśmy. Wkrótce rozmowa toczy się sama.

Dzieduszyckiego było tu wszystko, jak okiem sięgnąć – pokazuje ręką pani Eugenia. To był wielki pan, jeździł wszędzie, bywał w świecie, ale pochowany chciał być tutaj w maleńkich Jarczowcach. W jej głosie słychać dumę. Pytamy o pałac. Dawno zburzony, kobieta nie pamięta kiedy, ale zostały fragmenty piwnic, na których obecni właściciele posesji postawili budynek gospodarczy. Grube, stare mury – mówi pani Eugenia wzruszona naszym spotkaniem. Po rozmowie z wami czuję się tak jakbym była w Polsce. Pozdrówcie moją rodzinę w Nowej Soli – prosi. My prosimy, żeby zapaliła na grobie hrabiów Dzieduszyckich znicze. Obiecuję – zapewnia babcia – dodaje – przyjedźcie latem, latem tu jest pięknie. Mój dom pierwszy od cerkwi. Robimy jeszcze na pamiątkę zdjęcia, z których niestety nic nie wychodzi.

Pola wokół Jarczowiec. Fot. Krzysztof Czarnota
Pola wokół Jarczowiec. Fot. Krzysztof Czarnota

Kilometr dalej odnajdujemy stare, grube mury, na których tak jak mówiła babcia stoi budynek. Pukamy do drzwi najbliższego domu. Otwiera kobieta w średnim wieku, traktując nas niezwykle życzliwie. Ech ta wschodnia gościnność. Posesję kupili w latach sześćdziesiątych, pobudowali się i żyją. O Dzieduszyckich nie mają zielonego pojęcia. Nie było tu nikogo z Polski, nikt nie pytał o hrabiego, o konie? Nie – kręci głową kobieta.

Schodzimy do starych murów, myszkujemy w pozostałościach solidnych piwnic. Próbujemy wyobrazić sobie skąd dokąd sięgał pałac. A gdzie stajnie? Ukrainka mówi, że tu na polu poniżej ziemia bez przerwy wyrzuca gruz i cegły, a jest tego tyle, że ani koniem, ani ciągnikiem zaorać nie można. To by się nawet zgadzało, bo jak pisał Aleksander Piskor: „Po powrocie z Arabii wybudował w Jarczowcach pałac i specjalne stajnie. Do pałacu podjeżdżało się wprost z podolskiego stepu. Cały front zajmowały dwa pokoje, jadalny i salon. Z jadalni drzwi prowadziły bezpośrednio do długiej bocznej oficyny, przeznaczonej na stajnię ogierów. Z salonu – do stajni źrebaków. Dzięki takiemu urządzeniu można było w każdej chwili złożyć wizytę koniom i przekonać się o ich luksusowym życiu w luksusowych boksach. Boksy zostały zaprojektowane przez samego dziedzica, a na ich ścianach zawieszono olbrzymie lustra, w których przeglądali się czworonożni mieszkańcy, urozmaicając sobie życie.” Aż trudno w to uwierzyć, patrząc na tę niepozorną kupkę gruzu. A jacy ludzie bywali onegdaj w Jarczowcach? W roku 1851 cesarz Austrii Franciszek Józef, zwiedzając Galicję, postanowił odwiedzić to słynne miejsce. Obejrzał jarczowieckie konie i jak każdy wyjechał zachwycony. Tutaj swą wielką karierę rozpoczynał nie kto inny jak Juliusz Kossak. Przyjechał w 1845 na kilka tygodni, aby sportretować przywiezione z pustyni konie, został prawie pięć lat. Obaj Juliusze bardzo przypadli sobie do serca, wspólnie jeżdżąc konno, polując na wilki i lisy. Zresztą lepiej opowiada o tym cytowany już wyżej Piskor: „Mieszkali jak przystało na prawdziwych epikurejczyków. Zmęczony codziennym uganianiem na koniu Dzieduszycki zapalał fajkę, kładł się w stajni na perski dywan i czytywał klasyków łacińskich. Szczególnie lubił Horacego. Carpe diem – to był rozkoszny sens życia. Kossak z coraz większym upodobaniem naśladował przyjaciela. Gdy literatura nużyła – spraszali gości. (…) Pili doskonałe wino, rozmawiali o koniach i kobietach, potem dopiero o polityce. Jeszcze zabawiali się wesoło, a już dworskie dziewuchy myły w łaźni przybyłe dziewczęta, które w nocy miały dzielić łoża z panami.” Oj Panie Hrabio, zazdroszczę tych konnych polowań, perskich dywanów w stajni, rozmów o koniach przy przednim winie, że więcej nie pomnę, bo mi małżonka zagląda przez ramię.

Bagdad. Juliusz Kossak, 1890. Obraz jest własnością prywatną. Fot. Krzysztof Dużyński
Bagdad. Juliusz Kossak, 1890. Obraz jest własnością prywatną. Fot. Krzysztof Dużyński

Trzeba wracać. Na pamiątkę wyrywam z muru dziewiętnastowieczną dużą cegłę. Zabieram też kamień z podmurówki. Po powrocie postawię go na kominku, jako dowód, że to wszystko mi się nie śniło. Rozglądam się dookoła, aż trudno uwierzyć, że sceny, które malował Kossak i opisywali Panu współcześni działy się tu naprawdę. Ile bym dał, żeby móc zawitać tu w połowie dziewiętnastego wieku. A dzisiaj, gdyby nie zniszczony grobowiec naprzeciw cerkwi, pomyślelibyśmy pewnie, że źle trafiliśmy, że to jakieś inne Jarczowce. Ale grubo myliłby się ten, kto by twierdził, że niewiele po Panu zostało. Obecnie, w dwudziestym pierwszym wieku, nie ma kontynentu na ziemi, na którym nie byłoby koni z Jarczowiec, a pańskie imię, hodowcy koni arabskich pod każdą szerokością geograficzną wymawiają z nabożeństwem.

Musimy jechać i chociaż trudno opuszczać to miejsce, cieszę się, że udało mi się spełnić pielęgnowane przez lata marzenie. Teraz mam już kolejne. Panie Hrabio, przyjedziemy do Pana z Polski końmi. Może już tej wiosny potomkowie Gazelli, Mlechy, Sahary i Krzyżyka staną w Jarczowcach, wracając tu, skąd ich ród. Obiecuję i mam nadzieję, że się Pan ucieszy. Do spotkania Panie Hrabio. Wiwat jarczowieckie kuhailany!

Artykuł ukazał się w magazynie „Koński Targ” 01/2008

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.