Reklama
Derby Babolna (30.04-01.05.2011)

Wyścigi / Sport

Derby Babolna (30.04-01.05.2011)

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
W Babolnie. Fot. Adam Sobczuk
W Babolnie. Fot. Adam Sobczuk

Babolna leży 80 km na zachód od Budapesztu. Stadninę założono jeszcze w XVIII wieku, bo w roku 1789. Dla arabiarzy to miejsce niemal kultowe, a kontakty między polskimi hodowcami a węgierską stadniną trwają już setki lat. Babolniańskim Dahomanem krył klacze Juliusz Dzieduszycki z Jarczowiec, a Bogdan Ziętarski ze swojej słynnej wyprawy na Półwysep Arabski przywiózł dla braci Węgrów Kuhailana Zaida or.ar. Same obiekty architektoniczne robią już niesamowite wrażenie – stare stajnie, zabytkowy maneż i przepiękny dziedziniec z akacją, która pamięta z pewnością czasy, w których stado było zakładane. W piątek po treningu wybraliśmy się, aby obejrzeć słynne shagye. W stajni ogierów serce zabiło nam nieco mocniej, bo natknęliśmy się na czystej krwi siedemnastoletniego syna Europejczyka, Saalima B 1994. Pozytywnie zaskoczyło nas to, że konie z Babolny po prostu pracują. Liczba zaprzęgów, bryczek, koni ciągnących taki czy inny ładunek, była niespotykana, czego z pewnością mogłyby pozazdrościć im nasze stadniny.

Derby Babolna 2011 to już ósma edycja tych zawodów, które odbywają się raz w roku, w pierwszy majowy weekend. Warto przypomnieć, że w tym miejscu dwa lata temu miały miejsce Mistrzostwa Świata w Rajdach Młodych Jeźdźców. Doświadczenie Węgrów widać na każdym kroku. Organizacyjnie bez niedoróbek, sprawnie i jeśli nawet nie perfekcyjnie, to trzeba by długo szukać, aby się do czegoś przyczepić. Do startu zgłoszono 180 koni, w tym 120 do konkursów międzynarodowych. W naszym dystansie CEI* 80 km stanęło w szranki dwadzieścia pięć wierzchowców pod zawodnikami z dziewięciu europejskich krajów. Skromną polską ekipę reprezentowaliśmy we dwóch z Arturem Landauem.

Krzysztof Czarnota i Wened. Fot. Maciej Górski
Krzysztof Czarnota i Wened. Fot. Maciej Górski

Sobotni poranek wita nas słoneczną aurą, ciepło, około 20 stopni. Atmosfera w polskim teamie bojowa i choć pada niewiele słów, a już tym bardziej nikt nie rozdaje miejsc ani pucharów, szykujemy się do walki. Nie będziemy szaleć, bo to pierwszy start w sezonie, ale też nie zamierzamy jechać pasywnie. Pierwszą długą, czterdziestokilometrową, chcemy pojechać czujnie, blisko czołówki i w jak najkrótszym czasie wprowadzić konie na bramkę. Na starcie czekamy chwilę, bo w tłoku najłatwiej o jakąś niemiłą przygodę i ruszamy z minutowym opóźnieniem. Teraz już tylko wiatr w uszach, szybkie serwisy i kolejne połykane kilometry. Po dwóch godzinach wpadamy na metę pierwszej pętli, tempo 20 kmh. Serwisy uwijają się jak w Formule 1, a polskie konie najszybciej wchodzą na bramkę weterynaryjną: Wened (Espadero – Włócznia po Borek), hodowli Adama Sobczuka, w 3 min. 17 sekund, Boris Feuilloux (Barour de Cardonne – Bochnia po Fawor) w 4 minuty z małym haczykiem. Jest nieźle, Artur zajmuje szóstą pozycję, ja trzecią. Na drugiej pętli przytulam się do czołówki, jadąc w odstępie 100-200 metrów za pierwszymi dwoma końmi. Za ostatnim punktem serwisowym Rumun, na piekielnie szybkim koniu, ucieka; nie gonimy, chociaż Wened, tracąc z oczu rywala, niemiłosiernie ciągnie. Po sześćdziesiątym kilometrze wchodzimy na bramkę w 4 min. 12 sekund, tempo przejazdu 19,72. Konkurencja długo chłodzi konie i czeka, aż zejdą z tętna. My spokojnie czekamy na wyniki. Wieści są dobre, na ostatnią pętlę wyjedziemy z 10-minutową przewagą, gorzej, że będziemy musieli pokonać ją samotnie, bez żadnego konia z przodu, ani z tyłu. A wiadomo, że łatwiej jedzie się w grupie. Zadanie to utrzymać tempo i kontrolować przewagę. Dziesięć kilometrów przed metą serwis informuje, że przewaga nie maleje, a wręcz przeciwnie, wzrosła nawet o minutę. Kamień z serca, pogoń jest jakieś cztery kilometry za nami, Wened galopuje równo; kalkulując na chłodno, nie ma szans, żeby nas doszli, a jednak im bliżej mety, tym częściej oglądam się za siebie. Na szczęście za plecami nie widać ani pół konia. Wjeżdżamy na metę, ale przed nami jeszcze końcowa bramka weterynaryjna. Lekarz mierzy tętno: 56 uderzeń na minutę (dopuszczalne tętno 64). Sędziowie zbierają się, aby obejrzeć konia w ruchu. Lecimy kłusem od sędziów, za chwilę wracamy. Nie ma zastrzeżeń, ruch na A. Wygraliśmy!

Artur Landau i Boris Feuilloux. Fot. Maciej Górski
Artur Landau i Boris Feuilloux. Fot. Maciej Górski

Dobiegają następne konie. Austriaczka ściga się na finiszu z Rumunem, wyprzedza go, jest druga. Chwilę potem przyjeżdża Artur, zajmując bardzo dobre piąte miejsce. Wyścig kończy 17 par, osiem koni jest wyeliminowanych, w większości z powodu kulawizny.

Następnego dnia rano wychodzimy do konkursu Best Condition, w trakcie którego sędziowie oceniają, który z koni jest w najlepszej formie dzień po wyścigu. Boris wygląda i prezentuje się znakomicie. Koń Artura Landaua wygrywa Best Condition, a polska ekipa wywozi z Węgier drugi puchar.

Występ Polaków w Babolnie niewątpliwe bardzo udany, szkoda tylko, że stawiliśmy się na Węgrzech tak małą ekipą. Dla porównania reprezentacja Słowacji liczyła dwadzieścia koni. Dużo było Czechów, sporo Niemców, Austriaków, Bułgarów, Rumunów… Miejmy nadzieję, że za rok przyjedzie znad Wisły mocna reprezentacja i będzie ostro walczyć.

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.