Reklama
Araby zapomniane przez Boga

Hodowla

Araby zapomniane przez Boga

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Negatiw, ojciec Salona, dziadka Biedniaka. Fot. public.fotki.com
Negatiw, ojciec Salona, dziadka Biedniaka. Fot. public.fotki.com

W ciepły lipcowy wieczór leżę w hamaku, na drewnianym tarasie krytym osikowym wiórem. Konie cicho parskają, liście wielkiego orzecha łagodnie szumią na delikatnym wietrze, cisza, którą zakłóca jedynie pochrapywanie poczciwego mastifa brazylijskiego imieniem Bandos; za czartoryjskim lasem chowa się czerwona słoneczna kula. Krótko mówiąc, obrazek w stylu idealny kicz, pod tytułem: wsi spokojna, wsi wesoła. Tyle że mi jakoś dziwnie smutno i przykro. Myślami jestem daleko na Ukrainie, gdzie zimą tamtego roku widziałem konie arabskie, o których Pan Bóg najwyraźniej zapomniał. Już dawno powinienem o tym napisać, tylko – jak to mówią – jakoś się nie składało. Ale dłużej nie ma co odwlekać, jestem to winien, przede wszystkim tym koniom. Posłuchajcie…

Jesienią ubiegłego roku Czesław Witko, właściciel stadniny Kielnarowa, rzuca pomysł wyjazdu na Ukrainę, gdzie podobno zachowały się jeszcze araby z filii tierskiej stadniny ulokowanej w miejscowości Jagielnica. Na początku grudnia meldujemy się w Tarnopolu, skąd zabieramy naszego ukraińskiego przewodnika. Wyruszamy na południowy wschód i po godzinie jazdy dojeżdżamy do Czortkowa. Z minuty na minutę rośnie podniecenie, a także i oczekiwania. Wcześniej dostaliśmy ksero rodowodów i kart hodowlanych kilku koni, a że należymy jeszcze do pokolenia, które zawzięcie rusyfikowano, nie mamy większych problemów z odczytaniem nazw koni. A rodowody nie byle jakie: co i rusz przewijają się imiona zacnych i powszechnie znanych arabów. Tu Salon, tam Korej, Arax, Priboj, Nabeg, Mammona, Nomenklatura. Same gwiazdy, rzec można, światowej hodowli. Nic dziwnego, że spodziewamy się zobaczyć bardzo wiele, a pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że od bardzo dawna nikogo tam nie było. Jesteśmy pierwsi i czujemy się niemal jak odkrywcy. Droga dłuży się niemiłosiernie i nie możemy się już doczekać.

Wreszcie naszym oczom ukazuje się należąca niegdyś do dóbr Lanckorońskich Jagielnica. Na wzgórzu, widoczny z wielu kilometrów, stoi olbrzymi zamek. Zaniedbany, częściowo rozgrabiony i zrujnowany, ale i tak powalający swoim majestatem. Kilkaset metrów dalej rozciągają się dworskie stajnie. Jesteśmy w towarzystwie pani zootechnik, która od dwudziestu pięciu lat zajmuje się tu końmi, również arabami. W połowie lat siedemdziesiątych w Moskwie zapadła decyzja o utworzeniu nowej stadniny arabskiej na Ukrainie. Jakie były tego powody, nikt nie potrafił nam wyjaśnić. Z drugiej strony, miejsce do hodowli arabów prawie wymarzone. W czasach Drugiej Rzeczypospolitej bliższa i dalsza okolica była wręcz usiana mniejszymi i większymi ośrodkami zajmującymi się hodowlą koni czystej krwi. W najbliższym sąsiedztwie działały Niskołyzy braci Mencel, Wysuczka, Zabawa, a i do Jezupola czy słynnych Jarczowiec niewiele stąd dalej. Zresztą, jest to rejon, gdzie niemal od średniowiecza lokowano słynne kresowe stadniny arabów bądź koni orientalnych. Nie sądzę jednak, aby był to argument, który brali pod uwagę komunistyczni kacykowie. W każdym razie, jeszcze w latach siedemdziesiątych w jagielnickim konnym zawodzie pojawiło się piętnaście klaczy arabskich i jeden ogier, które trafiły tu prosto ze stadniny w Tiersku, a my za chwilę mieliśmy obejrzeć, co – po niemal trzydziestu latach – zostało z tej hodowlanej koncepcji. Jagielnica hodowała i hoduje konie głównie gorącej krwi ukraińskiej. Za czasów komuny stało tu dwieście koni, dzisiaj niewiele mniej, bo około stu siedemdziesięciu. Wraz ze zmianami ustrojowymi stadnina została sprywatyzowana, ale – jak to w byłym imperium – trudno ustalić, kto jest jej faktycznym właścicielem. Dzisiaj stanowi niewątpliwie relikt byłej epoki, bo w rolnictwie ukraińskim miejsce koni zajęły super nowoczesne ciągniki najświetniejszych światowych marek, a jazda konna nie jest tu jeszcze specjalnie popularna. Owszem, od czasu do czasu Jagielnica wypożycza wierzchowce konnym turystom, którzy w znakomitej większości przybywają z Niemiec lub Polski, aby z grzbietu czworonoga podziwiać bezkresne stepy. Nasz przewodnik zaserwował nam nawet pyszną anegdotkę, o tym, jak to stał w Jagielnicy kary koń podarowany wcześniej byłemu prezydentowi Kuczmie. Wszyscy omijali go z respektem i darzyli szacunkiem należnym wierzchowcowi prezydenta. Któregoś razu inny wierzchowiec niemieckiego turysty zakulał. Niestety jedynym, który mógł go zastąpić, był prezydencki rumak. Po długich namowach i przy użyciu wiadomych argumentów udało się konia wynająć. Niestety osobnik był w ogóle bez formy, czemu i dziwić się nie sposób, bo jak to jeździć na prezydenckim koniu? Łatwo przewidzieć, że do następnego popasu nieszczęsny jeździec dotarł pieszo, prowadząc w ręku umordowanego konia, który słaniał się na nogach i ledwie łapał powietrze do płuc. Następnie oburzony Niemiec zapytał organizatora: Stary, co ty mi dałeś? Na co ukraiński organizator z kresowym refleksem odpowiedział: Co chcesz, jaki prezydent, taki koń!

Kopia rodowodu i karty hodowlanej ogiera Biedniak
Kopia rodowodu i karty hodowlanej ogiera Biedniak

Wchodzimy do przestronnych dworskich stajni. Na suficie ogromne drewniane belki, z pewnością pamiętające inne czasy. Boksy starannie pobielone, korytarz zamieciony, jednym słowem – porządek, którego raczej się nie spodziewaliśmy. Pierwsze kroki kierujemy w stronę jedynego w całej stadninie arabskiego ogiera. Z przedstawionych rodowodów wiemy, że jest to dwudziestopięcioletni siwy BIEDNIAK (od Pesnianka/Nabeg) z rodu Ibrahima or.ar. Koń, w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, jako roczniak przybył do Jagielnicy, aby zostać czołowym i od przeszło dwudziestu lat po dziś dzień kryje tutejsze klacze. Wchodzimy do boksu, widok jest przyjemny dla oka, bo Biedniak to z pewnością klasowy koń. Śnieżnobiały, kościsty, ramowy, dobrze zbudowany, ładna szyja, dobra głowa i żywe, duże czarne oko. Trochę „siedzi górą”, ale w końcu ma już ćwierć wieku, poza tym w rodzie Ibrahima to niemal cecha firmowa. Jego ojcem jest Moment (od Malpia/Priboj), a dziadkiem słynny Salon – syn epokowego Negatiwa (Naseem – Taraszcza). Pytamy grzecznie, czy byłaby możliwość wyprowadzenia konia na padok czy maneż – i tu następuje pierwszy szok. Pani zootechnik, która ponad dwadzieścia lat przepracowała przy arabach, pyta nas, co takiego zobaczymy na wybiegu, czego nie widać w boksie? Po kilkuminutowych pertraktacjach i zapewnieniach, że we wszystkim pomożemy, udaje się wyprowadzić ogiera na kryty maneż. Biedniak bez specjalnej zachęty czy dopingu natychmiast rusza kłusem, za który na każdym pokazie musiałby otrzymać trzy „20”. Po kilku okrążeniach mam wrażenie, że ubyło mu przynajmniej dziesięć lat, ogier wręcz płynie, przepięknie wyginając łabędzią szyję. Stoimy jak zaczarowani, dając się ponieść urokowi chwili. I tylko pani zootechnik ogląda popis araba znudzonym, monotonnym wzrokiem, a na jej twarzy nie widać żadnych emocji. Zastanawiam się, czy zrozumiała, dlaczego upieraliśmy się, żeby wyciągnąć ogiera z boksu? I w tej samej chwili daję sobie odpowiedź: Nie, nie zrozumiała!
Kopia rodowodu i karty hodowlanej klaczy Tundra
Kopia rodowodu i karty hodowlanej klaczy Tundra

Sprowadzamy ogiera i ruszamy dalej. W stadninie znajduje się jeszcze sześć dorosłych arabskich klaczy i sześć młodych klaczek. Mijamy kolejne boksy, w których stacjonują konie półkrwi. Z każdą chwilą robi coraz bardziej ponuro i smutno. Wreszcie dochodzimy do arabów. Kobyły zdecydowanie odstają klasą od ogiera. Owszem, ramowe i dość kościste, ale mało urodziwe i finezyjne. Chcielibyśmy zobaczyć je w ruchu, albo chociaż na korytarzu, ale gospodyni nie zgadza się już, aby konie wyprowadzać. Wszystko widać w boksie – mówi. A w boksie widać smutne, pogodzone z losem konie, dla których nikt nie ma czasu, dobrego słowa, o sercu nie wspomnę. Pytam, czy one kiedykolwiek wychodzą? Tylko wiosną klacze ze źrebakami, na padok przed stajnią, reszta cały czas stoi w stajni – odpowiada pani zootechnik. Przechodzimy do młodzieży, w ciasnych boksach stoją roczniaczki i dwulatki, wszystkie po Biedniaku. Niestety spodziewaliśmy się czegoś innego, młodzież jest sporo gorsza od własnych matek i jeszcze bardziej od ojca. Może gdyby miały okazję pokazać się w ruchu, wrażenie uległoby zmianie. Po cichu zastanawiamy się, jak to jest możliwe? Z każdym mijanym koniem gaśnie w nas początkowy entuzjazm i ciekawość. Wchodzę do boksów, daję się obwąchać, głaszczę. Wszystkie araby są bardzo spokojnie, ufne, zrównoważone, tyle że jakoś emocjonalnie nieobecne. Nigdzie indziej nie widziałem u koni arabskich tak beznamiętnego spojrzenia. Momentami mam wrażenie, że stoję nie obok gorącokrwistego konia, lecz obok skazańca, który dostał dożywocie i na nic już nie ma nadziei. A w oczach, w których nie ma nadziei, nie ma życia. Pani zootechnik wyraźnie się spieszy, a i my zobaczyliśmy już wszystko. Wkrótce żegnamy się i wyjeżdżamy.

Z tej podróży pozostaną mi dwie zasadnicze refleksje. Pierwsza to taka, że trzeba nam było pojechać na Ukrainę, żeby zobaczyć i zrozumieć, na jakim poziomie znajduje się polska hodowla. I nie chodzi mi tu nawet o wymiar czysto zewnętrzny, dotyczący pokroju. W Jagielnicy widziałem konie arabskie czystej krwi hodowane jak świnie, bez emocji, pasji, zaangażowania, czy choćby minimalnego poczucia estetyki. Roman Pankiewicz mawia, że koń to kultura. A kultura to potrzeba wyższa, którą cechuje wrażliwość, uduchowienie, fantazja, poczucie piękna i towarzyszące temu emocje. Tam na Ukrainie zdałem sobie sprawę, że nasza hodowla arabów to prawdziwy skarb, bo od zarania zajmowali się nią ludzie wielkiej kultury. To spuścizna, której nijak nie wolno nam zatracić.

Druga refleksja jest bardziej przyziemna. Być może mam jakieś skażenie, ale nigdy nie cieszyło mnie to złoto, co najjaśniej świeci. Dlatego ciągle myślę o arabach z Jagielnicy. Oczywiście w wymiarze pokazowym są bezprzedmiotowe, ale przecież nie każdy musi latać z arabem na sznurku. Za to użytkowo… Kościste, rosłe, w dużych ramach, a w rodowodach Arax, Korej, Priboj – prawdziwe ikony światowej hodowli koni rajdowych. Ciekawi mnie, co by było, gdyby o tych koniach Bóg sobie jednak przypomniał? Wiem, że to są czasy, w których czempion pokryty czempionem musi dać czempiona i nie ma tu miejsca na bajki o Kopciuszku. Z drugiej strony, historia Kopciuszka jest dużo ciekawsza. Kto wie, może do Jagielnicy trzeba zajrzeć ponownie? Tylko tym razem z przyczepą…

 

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.