Reklama
Arab jest kwintesencją konia

Ludzie i Konie

Arab jest kwintesencją konia

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email

Taka jest konkluzja tej powieści. Lektury obowiązkowej nie tylko dla „lubowników” (ów termin autor przywołuje z językowego lamusa) rumaków czystej krwi.

Krzysztof Czarnota dał już się poznać z dobrego pióra. Ma w dorobku kilka powieści, a niniejsza stanowi sui generis kontynuację „Niosącej radość” – swego czasu zajmującej czołowe pozycje na listach bestsellerów. Zresztą „Czarodzieje koni” wydają się mieć wszelkie dane ku temu, by powtórzyć tamto osiągnięcie. Czarnota jest człowiekiem renesansu. Satyryk, kabareciarz, felietonista, ale także cyrkowiec (!), karateka (sic!), myśliwy (nie jest to dziś en vogue) oraz wędkarz (powiadają, iż sama fotografia złowionego przezeń okazu ważyła pięć kilogramów) i – last but non least – trener hipiki, hodowca arabów, uczestnik długodystansowych rajdów konnych.

Usiłujący rozwikłać zagadkę sprzed lat bohater – czy (i ewentualnie na ile) alter ego prozaika – podróżuje szlakiem stadnin, gdzie wykluwała się potęga polskiej hodowli najpiękniejszych z wierzchowców. Droga wiedzie przez Jarczowce, Taurów, Gumniska… Krajobraz nierzadko kłuje w oczy: „Najpierw komuna ze swoją paskudną stylistyką piętrowych domów z żużlowych pustaków, zwieńczonych płaskim kopertowym dachem, później kapitalizm, w którym każdy, kto miał pieniądze, budował, co chciał i jak chciał, spowodowały, że urokliwe niegdyś kresowe wioski wyglądają dzisiaj jak architektoniczny pierdolnik, bez ładu, składu i jakiejkolwiek koncepcji przestrzennej, o konsekwencji już nie wspominając”.

Wojtek, takie imię nosi narrator, przekroczywszy smugę cienia, porzucił wielkomiejski biznes i przeprowadził się, wraz z rodziną, czyli żoną weterynarz oraz progeniturą („dzieci są cudowne, zwłaszcza kiedy śpią, powiedział ktoś mądry, i rzeczywiście jest w tym sporo prawdy”) na Zamojszczyznę. („Żyjemy w miejscu, w którym jest najwięcej słonecznych dni w ciągu roku, mam na myśli oczywiście terytorium naszej ojczyzny.”)

Czas snuje się tam leniwie, króluje tradycja, a w stajniach rżą konie. Na grzbietach których żyjący w symbiozie z naturą bohater odbywa regularne przejażdżki. Najbardziej urokliwe jesienią: „Lubię tan czas, kiedy na naszych grabowo-bukowych lasach drzewa gubią liście i na ziemi tworzy się gruba, kolorowa pierzyna. Kiedy słońce przyświeci, a przymrozek wyciągnie wilgoć, liście zamieniają się w jedyny w swoim rodzaju instrument. Wystarczy wjechać na nie konno, a instrument ów zaczyna wydawać niesamowite dźwięki (…) do uszu jeźdźca docierają jakby szum morza, szemranie górskiego strumyka, szelest stepowych traw na wietrze”. (Tu mi się przypomniał Ryszard Filipski, które w stanie wojennym przeistoczył się z aktora i reżysera w koniarza, osiadłszy w… Zamojskiem).

Przypadkowe znalezisko wprowadza w ustabilizowaną egzystencję Wojtka zmianę. W zabytkowym siodle odnajduje tajemniczy raptularz. Do ustalenia tożsamości jego właściciela zdają się wieść ślady podków końskiej arystokracji z tabunów Wacława Rzewuskiego, Juliusza Dzieduszyckiego, Romana Sanguszki, Dionizego Trzeciaka.

O arabach Czarnota pisze con amore:
„Muftaszara, biała jak śnieg, (…) wsławiła się niezwykle forsowną podróżą przez Wyżynę Anatolijską, gdzie w ciągu trzynastu dni pokonała pod emirem osiemset kilometrów w ciężkim, górzystym i kamienistym terenie” (…) Siwy w hreczce Merdżamkir uchodził za konia nie do zdarcia. „Do legendy przeszły też talenty myśliwskie ogiera, który z upodobaniem ścigał po podolskich stepach zające i wilki. Za tymi pierwszymi galopował ponoć z radością, rzucając głową i parskając na biednego szaraka. Za wilkiem szedł z położonymi uszami i wyszczerzonymi zębami, jakby zdając sobie sprawę z powagi sytuacji”. Step był synem pustynnego Koheylana, a „kiedy przestał służyć pod siodłem, rozpoczął niezwykle udaną karierę reproduktora”. Cieszył się specjalnymi względami szlachty: „Kiedy we dworze zebrało się zacne towarzystwo, poobiednią kawę zarządzano w ogrodzie, a wówczas wyprowadzano na trawnik ogiera, który chętnie przyjmował łakocie i pieszczoty”. Wiśniogniady Aghil-Aga, z rodu Kohejlan Adjuze, trafił do Polski poprzez renomowaną węgierską stadninę Babolna. „Kupiony przez hrabiego Sanguszkę za dziesięć tysięcy koron trafia na wołyńskie stepy, gdzie przez wiele lat rodzą się po nim znakomite konie (…) nigdy nie został już sprzedany i w glorii hodowlanej sławy zakończył żywot w sławuckim stadzie”.

Pisarz przybliża też sylwetki zasłużonych hodowców. Na przykład Wacława Rzewuskiego: „Był natchnieniem ówczesnych poetów. Juliusz Słowacki poświęcił mu utwór zatytułowany Duma o Wacławie Rzewuskim, spod pióra Adama Mickiewicza wyszedł poemat Farys. Ale jak dzisiaj wymagać wiedzy o Rzewuskim, skoro młodzież nie bardzo nawet kojarzy, kim był Mickiewicz”.

Nie jest to bynajmniej jedyny nader współczesny akapit w tej odwołującej się do przeszłości książce, czerpiącej – jak mniemam – z tomu gawęd Aleksandra Piskora „Siedem ekscelencji i jedna dama” oraz (co autor przyznaje) z zapisków generała Aleksandra Pragłowskiego, który – jeszcze w niższym stopniu – uczestniczył w bitwie pod Komarowem, gdzie 31 sierpnia 1920 roku doszło do ostatniego wielkiego starcia kawaleryjskiego w Europie. Konarmia Budionnego została rozbita przez konnicę dowodzoną przez pułkownika Rómmla.

To proza lekka, kształcąca, przenikliwa i fotogeniczna. Pozbawiona ckliwości, charakterystycznej dla „Zaklinacza koni”. Czy trafi na ekran? Może pomocny będzie Arkadiusz Pragłowski, krewny Aleksandra, zamiłowany koniarz, a jeszcze niedawno filmowy potentat spomiędzy Bałtyku i Tatr. Tylko że musi wrócić z Portugalii. Niekoniecznie w siodle.

„Czarodzieje koni”, Krzysztof Czarnota, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2017, s. 312

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.