To będzie kolejna opowieść o mojej katarskiej wyprawie na pokazy koni arabskich. Nie chciałabym się jednak skupiać jedynie na przytaczaniu list koni, ich wyników i rodowodów czy składu osób oficjalnych. Zamiast tego chciałabym przybliżyć nieco atmosferę pokazu, który przez wielu – pod wieloma względami – uważany jest za jeden z najlepszych na świecie, a także opowiedzieć o cyklu GCAT, Ad-Dausze, czyli mieście, w którym wszystko się odbywa, oraz odrobinę o samym kraju, niewielkim Katarze.
Po tygodniu pobytu i obejrzeniu pierwszego pokazu w Dosze – Katara Arabian Peninsula Horse Show, pracowitej obróbce setek zdjęć i napisaniu relacji, byłam już prawie spakowana i niemal gotowa do wyjazdu do Polski. Wtem otrzymałam pytanie, czy nie zechciałabym może zostać na drugiej części festiwalu koni, czyli znacznie większym pokazie, jakim jest kolejna edycja Global Champions Arabians Tour? Oczywiście, że chciałam!!!

Tour po stadninach
Krótką przerwę między dwoma pokazami wypełniła aukcja koni arabskich, po której nastąpiły dwa dni wolne, w trakcie których trwały przygotowania do kolejnych części festiwalu. Pierwszy z dni wolnych to wyjazd na dni otwarte stadnin, do których wstęp jest zwyczajnie niemożliwy na co dzień. I tak razem z Ewą Imielską-Hebdą zaczęłyśmy zwiedzanie od najstarszej stadniny w Katarze – Al Rayyan Farm, gdzie przyjął nas jej gościnny menedżer, którym od dwóch lat jest Polak: Grzegorz Gajewicz.

Po przybyciu wszystkich gości rozpoczęła się prezentacja koni własności tej doskonale znanej stadniny. Jako pierwsze wystąpiły ogiery. Ależ to była demonstracja siły i energii! Mimo ciepłego i bardzo słonecznego dnia, mlecznosiwe ogiery roznosił testosteron, więc prezentowały się przepięknie na placu pokazowym. Następnie przyszedł czas na klacze i źrebaki. To również wzbudziło wiele emocji, choć zupełnie innych. Źrebaki, które jeszcze nie są oswojone z obecnością publiczności, czasem się buntowały, a prowadzący je prezenterzy wyglądali niemal, jakby nieśli je pod pachą – żeby wyprowadzić maluchy i dać miejsce kolejnym koniom na placu.

Po pokazie koni wszyscy goście dostali zaproszenie na poczęstunek. Na trawniku rozstawiono stoły, a przekąskom towarzyszyła wymiana uwag związanych z przeżyciami tego dnia. Poznałyśmy również kolejną Polkę pracującą w tej stadninie, sympatyczną Patrycję Pakułę, która pełni tu funkcję lekarza weterynarii. Po wizycie w Al Rayyan część gości wróciła do swoich hoteli, ponieważ kolejna stadnina, do której byliśmy zaproszeni, mieści się już daleko poza miastem – na pustyni. Niełatwo było się tam dostać, ale daliśmy radę. Al Hamama to stosunkowo nowa stadnina, mogąca jednak już teraz pochwalić się znaczącymi sukcesami, choćby na tegorocznym pokazie KIAHF. Tutaj zaskoczyła nas zbiorowa modlitwa, jaka odbyła się nie w specjalnie do tego przeznaczonym namiocie, lecz na widowni przed placem pokazowym. Część uczestników wzięła udział w modłach, pozostała część oczekiwała w tym czasie na prezentację, racząc się podawanymi smakołykami i napojami oraz palonym drewnem agarowym, który na Półwyspie Arabskim zwie się oud. Kiedy już prezentacja się rozpoczęła, naszą uwagę przykuł taki oto widok… Właściciel stadniny Szejk Abdulaziz bin Saoud Al Thani stał przy barierce, czekał na każdego z koni, a następnie go poklepywał i częstował marchewkami. To miłe, prawda?

Jako trzecią odwiedziłyśmy położoną aż 80 km od Dohy stadninę Al Waab Farm, która nieczęsto otwiera swe podwoje dla gości. Pewnie dlatego frekwencja dopisała aż tak bardzo. Atrakcje zaczęły się już w czasie wjazdu na zielone (!) tereny posiadłości, ponieważ tuż przed maską samochodu przebiegło nam stado… zebr! Kawałek dalej pasły się antylopy… Na farmie znajdują się pawilony z dzikimi zwierzętami, ale te niegroźne chodzą swobodnie po wielohektarowych, zielonych pastwiskach. To, co wydaje się nam najbardziej swojskie, czyli wspomniane pastwiska, tak naprawdę jest w katarskich warunkach ogromnym wyzwaniem. Katar to kraj pustynny, nie rośnie tam trawa, nie ma łąk ani lasów. Tylko piasek, skały i jeszcze więcej palącego stopy piasku. Paszę dla zwierząt, w tym koni, trzeba importować, wyobraźcie sobie więc, jak ogromnym, naprawdę ogromnym przedsięwzięciem jest utrzymanie zielonej farmy z ogromną liczbą zwierząt.

Prezentowane konie zachwycały, tym bardziej że właściciele Al Waab nie wystawiają koni na żadnych pokazach ani nie pokazują ich nigdzie poza swoją posiadłością. A kolekcjonują najlepsze araby o rodowodach czysto egipskich. Była to naprawdę uczta dla oczu. Po jej zakończeniu, kiedy chciałyśmy po cichu opuścić posiadłość, zatrzymali nas mili panowie i oświadczyli, że nie ma takiej możliwości… Ponieważ noce na pustyni są zimne i wszyscy byliśmy już zmarznięci, zaproszeni zostaliśmy na ciepły posiłek. I ugoszczono nas iście po królewsku! To był wolny, ale bardzo, naprawdę bardzo pracowity i pełen wrażeń dzień.
Powrót do Dohy
Następnego dnia w miejscu pokazu koni odbyła się aukcja. Ku mojemu rozczarowaniu, jej obiektami były całkowicie niefotogeniczne embriony (część z nich przeznaczona na aukcję charytatywną) oraz nasienie ogierów, żywych koni pokazać miano zaledwie kilka. Wobec takich planów, na terenie aukcji pobyłyśmy zaledwie chwilę, po czym przeniosłyśmy się na stary souq, zabytkowe targowisko, aby nacieszyć się kolorami, zapachami i atmosferą orientalnego miasta. Urzekające wąskie uliczki pełne maleńkich sklepików z przyprawami, naczyniami, ceramiką, tkaninami, jedzeniem, wyrobami rzemieślniczymi i masą niespotykanych u nas produktów, których przeznaczenia mogłyśmy się jedynie domyślać. To była wspaniała wyprawa i kolejny barwny, pełen wrażeń dzień.

W przeddzień rozpoczęcia głównego pokazu z serii GCAT okazało się, że przed nami bardzo dużo pracy – trzeba było uporządkować wykonaną wcześniej masę zdjęć, opisać wrażenia, aby nic nie umknęło, oraz przygotować się do kolejnej imprezy.
Jak już wspomniałam, moim przewodnikiem po Katarze i po samych pokazach była Ewa Imielska-Hebda, znana wszystkim polska fotografka koni arabskich. Jako osoba, która nie po raz pierwszy uczestniczyła w pokazach w krajach Orientu, zaznajomiona z obyczajami panującymi na tego typu wydarzeniach, była dla mnie nieustającym źródłem wiedzy i mam wielką nadzieję, że nie zadręczyłam jej dziesiątkami pytań i próśb o podpowiedzi. Ewa uprzedzała mnie, że GCAT będzie „bardziej”, na dodatek pod każdym względem. Że będzie większy, głośniejszy, bardziej barwny, że będzie więcej koronowanych głów, książąt i rodzin królewskich, więcej wspaniałych koni, więcej blichtru i głów z aparatami przed nosem, nieprzerwany dźwięk migawek strzelających zdjęcia z aparatów fotograficznych…

Faktycznie tak było!!! Pojawiło się więcej stolików, więcej osób oznaczonych jako „Media”, więcej publiczności, no i więcej koni. Pokaz rozpoczął uroczysty występ reprezentacyjnej orkiestry katarskiej policji. Kolejny raz wywołało to gęsią skórkę na moim ciele. Orkiestra, nie przerywając gry, przedstawiła dość skomplikowany marszowy układ choreograficzny – tym większe wrażenie zrobił na publiczności ich występ. Tym razem nie było to ostatnie w czasie wydarzenia spotkanie z orkiestrą. Pokazywała się i odgrywała fanfary przed każdym ogłoszeniem zwycięzcy klasy. W pokazie uczestniczyły nie tylko konie Straight Egyptian, ale wszystkie najlepsze konie arabskie z całego świata. Polskim akcentem była obecność czterech koni naszej hodowli: Monserat, Echo Anastazji, Eragona Zalii oraz Equatora. Niestety, ze względu na dużą liczbę koni zgłoszonych do pokazu, polskie araby nie zakwalifikowały się do czempionatów. Regulamin mówił bowiem, że jeśli zgłoszono więcej niż 180 koni, jedynie trzy pierwsze z każdej klasy wchodzą do czempionatu, a nasze konie bez wyjątku znalazły się co prawda w czołówce, ale poza pierwszymi trójkami swoich kategorii.

Ostatni dzień pokazu to finały, czyli czempionaty i medalowe emocje. Począwszy od najmłodszych, subtelnych klaczek, a skończywszy na prężących się ogierach starszych, oglądać mogliśmy najpiękniejsze, najbardziej pożądane konie na świecie. Polowanie na nie z obiektywem było naprawdę trudnym zadaniem. Dotyczyło to zarówno fotografów oficjalnych – przebywających na ringu w czasie pokazu – choć ich jedynie w czasie dekoracji koni, jak i pozostałej części fotografujących osób. Później, w kuluarach, przy kolacji, trochę sobie o tym porozmawialiśmy, narzekając wspólnie na masę osób z komórkami, które tłoczyły się i podchodziły bardzo blisko do koni, uniemożliwiając wykonywanie zdjęć aparatami. Nie było to jednak na tyle uciążliwe, aby zetrzeć uśmiechy z twarzy przedstawicieli wszelkiej maści mediów, tym bardziej że nadszedł czas na odświętne zakończenie GCAT Doha, czyli…

Pokaz świateł
Pokaz był niezwykły, niebo rozbłysło setkami światełek zapalonych na dronach, fajerwerkami oraz dźwiękami bębnów wspomnianej orkiestry narodowej. Na placu pokazowym, w czasie krótkiej przerwy, w niemal całkowitej ciemności, błyskawicznie zbudowano scenę. Wystąpiła na niej orkiestra oraz odbył się pokaz tańca, który określić chyba można jako nowoczesnych derwiszów. To połączenie dźwięków, świateł, kolorów, tańca, naprawdę zapierało dech w piersiach i powodowało niespotykany wystrzał endorfin. Stałam i patrzyłam jak urzeczona, oglądając coś tak niesamowitego po raz pierwszy w życiu.

Pokaz zakończyło pojawienie się na niebie logotypu pokazu GCAT… Piekielnie zmęczona, ale niewypowiedzianie szczęśliwa, wracałam do hotelu. Do Polski. Do domu. Pokazy w Dosze na pewno jeszcze na długo będą dodawały mi energii do życia, bo nawet teraz, pisząc ten tekst, czuję, że sama się do siebie uśmiecham.
I tak oto dwa pokazy już za nami. Teraz czekamy na Oman!