Amerykańska autorka Elizabeth Letts, niegdyś zawodniczka z pasją uprawiająca jeździectwo, a dziś pisarka, postanowiła zmierzyć się z zadaniem ambitnym, acz nieco karkołomnym: opisania w formie beletryzowanego reportażu historycznego losów koni lipicańskich ze słynnej wiedeńskiej Hiszpańskiej Szkoły Jazdy oraz janowskich arabów podczas II wojny światowej. Rzecz, co zrozumiałe, przekazuje głównie amerykański punkt widzenia, ale nie pozostaje to bez wpływu na interpretację relacjonowanych wydarzeń. Książkę „Koń doskonały. Ratując czempiony z rąk nazistów” Letts zadedykowała członkom swojej rodziny, którzy pełnili służbę i żołnierzom 2. Pułku Kawalerii, a także wszystkim koniom, które zginęły na wojnie – a były ich setki tysięcy. Niemiecka armia wykorzystała w latach wojny 2750 tys. koni, z których 60% poniosło śmierć.
Głównymi bohaterami mającej „hollywoodzki” rys książki (a więc wzruszenie dominuje nad faktami i choć żegnamy, w tragicznych okolicznościach, drugoplanowe postaci, czeka nas pocieszający happy end), są Amerykanie, których wojenne losy zetknęły z europejskimi końmi. Poza tym Niemcy, którzy przyczynili się do ocalenia szeregu spośród opisanych koni; Austriak Alois Podhajsky, dyrektor Hiszpańskiej Szkoły Jazdy oraz Polacy – Andrzej Krzyształowicz i Jan Ziniewicz, co z oczywistych względów interesuje nas szczególnie. Pośród koni, których historię przywołuje na kartach swej książki Letts, poczesne miejsce zajmuje urodzony w Janowie syn Ofira Witeź II, jeden z trzech kluczowych dla powojennej hodowli koni czystej krwi ogierów (pozostałe to Witraż i Wielki Szlem, które powróciły do Polski; czwarty z ocalałych synów Ofira, Wyrwidąb, pozostał w Niemczech, gdzie zmieniono mu imię na Wind i gdzie zasłużył się w hodowli koni wschodniofryzyjskich oraz arabskich). „Konie żyły tu wśród bujnych łąk nad lśniącymi wodami Bugu. Galopując przez zielone pola, zdawały się unosić w powietrzu – ich jedwabiste ogony powiewały niczym chorągwie na wietrze, a kroki były tak lekkie, jakby tańczyły Szopenowskiego poloneza” – tak wyglądał w opisie autorki Janów Podlaski w 1938 roku. Gdy Letts wspomina zagładę stadniny janowskiej w 1917 roku, umyka jej fakt, że wówczas nie hodowano w Janowie arabów: „W 1918 roku, u schyłku pierwszej wojny światowej, w Janowie nie było już ani jednego araba czystej krwi. Dyrektor stadniny, Stanisław Pohoski, z wielkim trudem odbudowywał ją od podstaw”. Pohoski oficjalnie objął jednak to stanowisko dopiero w 1934 roku. W latach 1924-33 był zastępcą kierownika stadniny, choć jego faktyczne zasługi wykraczały poza tę funkcję. Podobnych nieścisłości jest wiele. Np. czytamy o Lessingu i Kochu: „Podróżowali w luksusowych warunkach pociągiem skonfiskowanym odsuniętemu od władzy polskiemu przywódcy”. Co zawiodło, że w książce znalazło się to dziwaczne zdanie? Innym zarzutem wobec autorki może być nie wszystkim pasujący styl – książkę czyta się trochę jak lekturę dla młodzieży – ale może to też stanowić jej siłę. Popularyzatorski charakter „Konia doskonałego” wymaga bowiem języka, który trafi do szerszego odbiorcy.
Nie da się zaprzeczyć, że Letts wykonała ogromną pracę. Losy Witezia zrekonstruowała m.in. na podstawie materiałów zgromadzonych w International Museum of the Horse w Kentucky oraz książek: „The Romance of the Kellogg Ranch” Mary Jane Parkinson i „And Miles to Go” Linell Smith. Żadna z tych dwóch publikacji nie ma polskiego tłumaczenia, tak więc czytelnicy o niektórych szczegółach dowiadują się po raz pierwszy. Bibliografia przytoczona na końcu „Konia doskonałego” jest zresztą imponująca i obejmuje przeszło 200 pozycji! W tym m.in. artykuły (piszącej te słowa autorki) publikowane na naszym portalu oraz we francuskim „Arabian Horse Mag”. Okazuje się więc, że dołożyliśmy maleńką cegiełkę do powstania książki, która stać będzie zapewne na półce każdego „arabiarza”.
Elizabeth Letts kocha konie i uczucie to przebija przez karty jej opowieści. Widać też starania pisarki, by omijać pułapki poprawności politycznej; jednak nie ustrzegła się ich już w samym tytule, gdzie „naziści” zastąpili Niemców. Polski tytuł jest zresztą mylący o tyle, że część wojennej „końskiej” epopei odnosi się do ratowania koni przed zagarnięciem ich przez Rosjan. Mówienie o „czempionach” (co dotyczy polskiego tłumaczenia, w oryginale jest: „priceless stallions”) również jest dalekie od precyzji, bo konie, o których mowa, nie brały udziału w czempionatach w dzisiejszym rozumieniu; np. Witeź dopiero w Stanach zaczął być pokazywany. Z drugiej jednak strony, autorka weryfikuje opinie o takich postaciach jak Gustav Rau, naczelny koniuszy III Rzeszy, który po wojnie nadal cieszył się szacunkiem jako prezes Niemieckiego Komitetu Jeździeckiego. Dziś podnoszą się głosy, by ze względu na jego nazistowską przeszłość zmienić nazwę dwóch medali oraz ulicy jego imienia. Rau, zgodnie z rasistowskimi teoriami wyznawanymi przez hitlerowców, chciał poddać hodowlanym eksperymentom szlachetne rasy koni, by stworzyć rasę „tak jednolitą i wyrównaną, że wszystkie konie będą wyglądały tak samo”. Jego celem było wyhodowanie rasy służącej niemieckiej ekspansji i „interesom niemieckiego narodu”. Do Janowa przybył jeszcze w ‘39 z misją odtworzenia polskiej hodowli na chwałę Trzeciej Rzeszy. Dotyczyło to zresztą także innych stadnin, które znalazły się na terenach okupowanych: „Trzecia Rzesza z bezduszną pychą stworzyła tu wielkie królestwo koni, którego władcą był Gustav Rau (…) W związanym z końmi życiu towarzyskim i sportowym uczestniczyli również ludzie z najhaniebniejszych kręgów nazistowskiego państwa” – pisze Letts, kwestionując w ten sposób oficjalną narrację o beztroskim nieomal życiu pod niemiecką okupacją koni i ludzi trzymających nad nimi pieczę.
Cała książka to przede wszystkim pochwała miłości do koni ponad wzajemną ludzką wrogością. Znaleźli się wśród śmiertelnych wrogów tacy, dla których przetrwanie koni było sprawą nadrzędną, wartą najwyższych poświęceń: „…pośród okrutnej wojny kilku ludzi zdobyło się na to, by mimo naturalnej wrogości, nie bacząc na kolor munduru i konflikt między państwami, spróbować zrobić coś zwyczajnie dobrego”. Do takich ludzi należeli niemiecki weterynarz Rudolf Lessing, urodzony w Czechach Niemiec, dyrektor stadniny w Hostau Hubert Rudofsky, oraz amerykańscy wojskowi, jak mjr James Pitman, kpt Thomas Stewart, czy por. „Hank” Reed, który zapytany, dlaczego postanowił ratować konie, tłumaczył: „Byliśmy zmęczeni śmiercią i zniszczeniem. Chcieliśmy zrobić coś pięknego”.
Lessinga i Rudofsky’ego powołano, by wspierali starania Raua, ale że, jak wielokrotnie podkreśla autorka, dla obu ważne były konie, nie zaś ideologia, to zapisali się w historii o wiele lepiej, niż ich przełożony. W 1986 roku w Wiedniu to dla nich (i dla Lou Holza ze Stowarzyszenia Żołnierzy 2. Pułku Kawalerii) zatańczyła dwunastka wspaniałych, białych jak śnieg lipicanów. O tym, jak do tego doszło, w dużej mierze traktuje ta książka i jest to opowieść fascynująca i pełna licznych zwrotów akcji. Biorąc pod uwagę tendencję autorki do dość wybujałego fabularyzowania, przy jednoczesnym łagodzeniu kantów opowieści, można się co prawda zastanawiać, na ile jej relacja odpowiada faktom. Ocenę, do jakiego stopnia pozwoliła się ponieść fantazji przy opisie Hiszpańskiej Szkoły Jazdy Aloisa Podhajsky’ego, pozostawiam specjalistom od lipicanów.
O dramatycznej ewakuacji janowskiej stadniny, a potem powrocie koni do Janowa i bezwzględnym rabunku, jakiego dopuściła się armia radziecka, Letts pisze z detalami. Choć znamy tę historię, za każdym razem budzi ona jednakową zgrozę. Miłośników koni czystej krwi najbardziej wzruszą zapewne fragmenty dotyczące Witezia. „Na szerokim czole miał dużą białą gwiazdkę, której kształt wyraźnie przypominał kontury jego rodzinnej Polski (…) jeszcze jedna biała plamka umiejscowiona pomiędzy chrapami – chrapka – podkreślała delikatne, lśniące nozdrza, z zewnątrz smoliście czarne, wewnątrz różowe jak koncha”. Witeź, którego imię oznaczało wodza, rycerza i kojarzyło się z odwagą, honorem i wiernością, „potrzebował tego, co wszystkie konie – troski i przyjaźni, świeżego owsa, czystej słomy, swobody ruchu, dobrego słowa i czułej dłoni. Wokół niego kłębiły się ciemne moce wojny: ludzi opętała żądza władzy”. Gdy Letts odnosi się do Jana Ziniewicza, otrzymujemy kolejną próbkę charakterystycznego dla niej stylu: „Witeź, polski książę, przywitał go delikatnym poszturchiwaniem. Ziniewicz nałożył czterolatkowi uzdę, a potem czule pogładził go po pysku, przesuwając palcem po charakterystycznej białej plamce. Delikatne nozdrza drgnęły, koń wyciągnął głowę i swoimi małymi uszami połaskotał dłoń opiekuna”.
Dla Witezia i innych janowskich koni, zaginionych podczas ewakuacji, odnalezienie ich i sprowadzenie do stadniny nie oznaczało niestety końca udręk. Po czterech latach okupacji zbliżał się czas kolejnych dramatów. „W dniach powszechnej niedoli nikt nie miał litości dla sponiewieranej grupy koni i ludzi z Polski – relacjonuje Letts. – Krzyształowicz tulił w ramionach chwiejące się na nogach noworodki, okrywał je swoim płaszczem i patrzył bezradnie w ich gasnące oczy. Nie było jednak wyboru jak iść dalej”. Dalej, aż do Drezna. „Krzyształowicz, prowadzący klacze i źrebięta, pozostawał półtora dnia w tyle. Kiedy jego grupa dotarła na przedmieścia Drezna, natknął się na zwęglone zwłoki siedemnastu swoich ukochanych ogierów i zaszlochał”.
W tym czasie Witeź w Hostau (wysłany tam wcześniej przez Raua, m.in. wraz z Lotnikiem i Towarzyszem Pancernym) zdobywał serca Amerykanów, którzy przejęli konie zgromadzone na terenie stadniny. „Kiedy wyprowadzono ze stajni Witezia, jego sierść rozbłysła w słońcu jak aureola. Tańczył, trzymany na uwięzie; pod napiętą skórą uwydatniały się mięśnie. Spiczaste uszy poruszały się w tył i w przód, w ciemnych oczach majaczyły nieskończone głębie, a kopyta zdawały się unosić w powietrzu, nie dotykając ziemi (…) Radosna natura Witezia poruszyła jakąś strunę w skamieniałym sercu żołnierza”. W powojennym chaosie los koni nadal pozostawał jednak niepewny. Mimo szlachetnych ludzi o szlachetnych intencjach, o których traktuje ta książka, trudno nazwać dokonaną przez Amerykanów „ewakuację” inaczej niż kolejnym rabunkiem. Najlepsze bowiem z ocalałych koni nie zostały zwrócone prawowitym właścicielom, czyli m.in. państwu polskiemu, mimo starań specjalnie stworzonej komisji – Zarządu Polskich Stadnin w Niemczech, z płk. Władysławem Rozwadowskim na czele i mjr. Henrykiem Harlandem jako jego zastępcą. Postanowiono wysłać je do Ameryki – w tym, jak wiemy, Witezia. Załadowano go, wraz z innymi 150 końmi, wśród których był urodzony w pociągu jego potomek od klaczy Gospa, na statek „Stephen F. Austin”. I tak tułaczka trwała dalej. Po niespokojnej podróży, kiedy to koniom zagroziły już nawet nie niewygody, ale śmiertelnie niebezpieczne sztormy, nadal nie miały one zapewnionego bytu. Choć amerykańska prasa trąbiła o przyjeździe „końskich gwiazd”, a koniarze wpadli w zachwyt, wkrótce wyszło na jaw, że nie za bardzo jest plan, co zrobić z wojennym łupem. Konie okazały się sierotami wojennymi – program hodowli remontów dla wojska, którego miały być istotnym elementem, został ostatecznie zakończony, a część koni, które uznano za nieprzydatne, poddano eutanazji. Cały ogromny wysiłek i poświęcenie ludzi o różnej narodowości – niemieckiej, austriackiej, polskiej, amerykańskiej – poszedł w dużym stopniu na marne. W 1949 te konie, które nadal pozostawały w rękach armii, wystawiono na licytację. Bezcennego („priceless”) Witezia (lot 131) za sumę zaledwie 8100 dolarów nabył kalifornijski hodowca Earle Hurlbutt, który od dawna ubiegał się o zgodę na kupno ogiera. I tak „polski książę”, choć nie okazał się tak bezcenny jak mówiono, to jednak po latach burz mógł rozpocząć za oceanem cywilne życie ogiera czołowego. Na farmie swego właściciela zakończył życie w wieku 27 lat.
Nie umniejszając znaczenia książki Letts, należy jednak stwierdzić, że historia ratowania i odzyskiwania polskich koni – opowiedziana z polskiej perspektywy – nadal czeka na swojego autora. Rozproszone, publikowane na łamach różnych „końskich” pism artykuły to zbyt mało, by dramatyczne losy ludzi i koni przebiły się po latach do publicznej świadomości. A przecież nad ostatecznym powrotem do Polski przeszło 1700 koni kilku ras (bo tyle udało się Zarządowi odzyskać) ciężko pracowało 600 ludzi! Osobną historią, domagającą się przypomnienia, są dzieje 22-miesięcznej poniewierki Józefa Tyszkowskiego, który wraz z rodziną ratował araby ze stadniny w Starym Siole pod Bóbrką. A jednostkowe losy – choćby ogiera arabskiego o „wojennym” imieniu Towarzysz Pancerny (w Marbach, dokąd trafił po wojnie, zmieniono mu imię na Halef; tamtejsza hodowla zawdzięcza mu swoje przetrwanie, gdyż jego córki stały się bazą dla przybyłego później ogiera Hadban Enzahi) – to także materiał na hollywoodzką opowieść w stylu amerykańskiej autorki. Potrzeba nam więc polskiego wcielenia Elizabeth Letts, kogoś, kto – może tylko nieco ściślej trzymając się prawdy historycznej – oddałby sprawiedliwość takim ludziom, dziś szerszej publice właściwie nieznanym, jak mjr Henryk Harland, ppłk Stefan Zamoyski czy por. Kazimierz Bobiński. Myślę, że nie tylko ja na taką książkę czekam.
Koń doskonały. Ratując czempiony z rąk nazistów, Elizabeth Letts, tłum. Joanna Gilewicz, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, str. 398