Reklama
Za każdym razem mam gęsią skórkę

Ludzie i Konie

Za każdym razem mam gęsią skórkę

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Anna Stojanowska podczas czempionatu narodowego w Janowie Podlaskim 2007, fot. Joanna Jonientz
Anna Stojanowska podczas czempionatu narodowego w Janowie Podlaskim 2007, fot. Joanna Jonientz

Bywalcy pokazów oraz janowskiej aukcji doskonale znają ANNĘ STOJANOWSKĄ – a przynajmniej jej głos. To właśnie pani Anna zapowiada na ogół występy kolejnych koni i komentuje przebieg licytacji. Jest też międzynarodowym sędzią. W Agencji Nieruchomości Rolnych pracuje od 13 lat.

Monika Luft: Jak pani ocenia styczniowy występ polskich koni w Al Khalediah Show w Arabii Saudyjskiej?

Anna Stojanowska: Dla koni z Polski czy w ogóle z naszej części Europy to ryzykowny wyjazd ze względu na szok klimatyczny. Trzeba je ogolić, a u nas jest zimno. Z kolei dla hodowców termin jest trudny, bo mamy początek sezonu stanówkowego. Dlatego polskie konie właściwie nie pojawiały się na pokazach na Bliskim Wschodzie. To pierwsza tak liczna – aż pięć koni polskiej hodowli! – wycieczka w tamtym kierunku. I bardzo dobrze się stało, bo zazwyczaj konfrontacja naszych koni z innymi następuje tylko na pokazach w Europie. Jak widać, także na Bliskim Wschodzie nie tylko podejmują walkę, ale i wygrywają!

M.L.: Ostatnio niepokoiliśmy się, że ogromny nacisk hodowców i właścicieli z Bliskiego Wschodu na promocję koni w typie egipskim może zagrozić popularności naszej hodowli. A jednak polskie konie dają sobie radę.

A.S.:
Ekspansja linii egipskich jest potężna, stoją bowiem za nią wielkie pieniądze. Faktem jest, że te cechy urody, które tak wielką rolę grają na pokazach, są mocniej utrwalone u koni w typie egipskim. Z drugiej strony, w przypadku tych linii nigdy nie dbano ani o poprawność budowy ani o dzielność wyścigową. Kilka lat temu pojawiły się nawet na forum ECAHO (Europejskiej Organizacji Konia Arabskiego) bardzo poważne głosy, by w ogóle odejść na pokazach od ocen za nogi, bo to nikomu do niczego nie jest potrzebne. Polska była wtedy głównym oponentem tego pomysłu. Jaki ma sens samochód bez kół? Wtedy rzeczywiście rację zaczęliby mieć ci „koniarze”, którzy twierdzą, że arab to porcelanowa lalka, koń do niczego: ładny i nic więcej.

M.L.: Rozmawiamy u progu sezonu stanówkowego. W jakim kierunku podąży, według pani, hodowla koni arabskich w Polsce?

A.S.: Nie mam pojęcia! Jeszcze sześć, siedem lat temu zarejestrowanych było ok. 350 klaczy arabskich. Zdecydowana większość była własnością stadnin Skarbu Państwa. Teraz jest prawie tysiąc klaczy, a stan w stadninach państwowych pozostaje zbliżony. O ile więc łatwo można by mówić o wspólnym programie czy jednym kierunku hodowlanym w przypadku tych 350 klaczy, o tyle tamtych 650 jest kompletną niewiadomą, bo każdy właściciel ma własną wizję. Myślę, że spory wpływ mają na to mody. Hodowcy jeżdżą na pokazy, widzą, jakie konie wygrywają, po jakich ogierach. Wielu z nich nie ma ograniczeń finansowych, mogą sięgać po to, co w danym sezonie najmodniejsze. Używane u nas reproduktory pochodzą nie tylko z Europy, także z USA i innych kontynentów. Z drugiej strony, są hodowcy wyraźnie zorientowani na program wyścigowy bądź rajdowy. Na wyścigach najszybciej można zresztą osiągnąć sukces, bo nie ma tak dużej konkurencji ze strony stadnin państwowych, a i sprawdzian przychodzi dość szybko – już konie 3-letnie przecież się ścigają. Mam nadzieję, że każdy znajdzie swoją niszę, w której będzie się realizował. Nie wszyscy muszą czekać na drugą Pianissimę. Jeśli ktoś czerpie przyjemność z obcowania z koniem arabskim, może co roku dochować się źrebaka, z którego będzie dumny. Temu służą m.in. klasy pod siodłem – tu liczy się relacja między koniem a jeźdźcem i nie trzeba wcale korzystać z usług wysoko opłaconego trenera, by odnosić sukcesy. Liczy się nawiązanie ze swoim koniem prawdziwej, osobistej więzi.

M.L.: Jest u nas ponad 160 kryjących ogierów. Czy tak być powinno?

A.S.: Ja uważam, że nie. Ale przepisy zawarte w ustawie o hodowli odpowiadają na to pytanie dość jednoznacznie. Każde źrebię urodzone po rodzicach czystej krwi arabskiej wpisywane jest do księgi stadnej „z urodzenia”. Nie dzieje się tak, jak w przypadku koni półkrwi, kiedy źrebię do księgi stadnej wpisywane jest tylko pod matką a na samodzielny wpis musi „zasłużyć” kwalifikacją. Na zebraniach związku były podejmowane próby rozmów na temat czegoś w rodzaju licencji, ale na razie nie doprowadziły do żadnych rozwiązań. Tak więc użycie konia w hodowli zależy wyłącznie od decyzji właściciela. Ważna jest zatem świadomość hodowców. O ile w hodowli państwowej przestrzega się zasady, że ogier, zanim zacznie kryć, musi zaliczyć próbę na torze wyścigowym lub na pokazach (choć nie musi wygrywać), mieć poprawną budowę i charakteryzować się typem arabskim, o tyle w hodowli prywatnej nie da się wyegzekwować respektowania tych reguł. Jeśli ktoś postanowi używać w hodowli swego ulubionego ogiera, nikt mu tego nie zabroni.

M.L.: Wygląda na to, że rywalizacja ze stadninami Skarbu Państwa, którą podjęli hodowcy prywatni, będzie się zaostrzać.

A.S.: Dysproporcja, która jeszcze parę lat temu była wyraźnie widoczna, teraz się mocno zmniejszyła. Jednak hodowcy prywatni ustępują jeszcze często państwowym pod względem przygotowania koni, a także logistyki. Jeśli koń hodowli prywatnej wygra jeden czy drugi pokaz, już do końca sezonu jest mocno eksploatowany. Efekt może być taki, że koń jest znudzony, zmęczony, ma za sobą kilka tysięcy kilometrów spędzonych w koniowozie i… w końcu zacznie przegrywać. Poza tym w Polsce ciągle zbyt mało jest profesjonalnych ośrodków treningowych. Stadniny państwowe mają tę przewagę, że mogą liczyć na doświadczonych pracowników – choć też nie tak wielu jak kiedyś. Bo to nie tylko kwestia treningu pokazowego, ale przygotowania kondycyjnego, wystrzyżenia, pomalowania… To cała wiedza, której się nie zdobywa z dnia na dzień.

M.L.: Czy stadniny państwowe mają – i czy powinny mieć – swoje tajemnice? Np. dotyczące używania niektórych ogierów. Eryks, który wygrał Jesienny Czempionat w Janowie, został przetrzymany niemal do końca sezonu stanówkowego „w sekrecie”.

A.S.: W spółkach tego typu wszystko musi się dziać na widoku – praktycznie każdy może zajrzeć do każdego dokumentu. Otworzyliśmy np. przeglądy hodowlane (które kiedyś były imprezami zamkniętymi) również po to, by umożliwić hodowcom prywatnym przyglądanie się i wyciąganie wniosków. Eryks też nie był nigdzie „ukrywany”. Po prostu z młodymi końmi często bywa tak, że po powrocie z torów muszą się przestawić na inny tryb biologiczny. Klacze mogą mieć trudności z wejściem w ruję, ogiery z libido. Potrzebują czasu, by ustabilizowała się ich gospodarka hormonalna. Konie arabskie w ogóle późno dojrzewają, dlatego przez pierwszy sezon pozwala się im odpocząć. Tak było z Eryksem. Ponieważ nie było gwałtownej potrzeby, by nim od razu kryć, zostawiono go w spokoju. Gdy zmężniał, dojrzał – przyszedł moment, by go pokazać.

M.L.: Co więc pani sądzi o pomysłach krycia 2-letnimi ogierami 3-letnich klaczy? To praktyka coraz bardziej powszechna na świecie.

A.S.: Przyjmuje się, że osobnik jest gotowy do rozrodu po ukończeniu 36 miesięcy. 3-letnia klacz jest fizjologicznie gotowa do pokrycia. Oczywiście możemy stwierdzić, że to tak, jak z 15-letnią dziewczyną. Fizycznie jest dojrzała, ale psychicznie zupełnie nie. Jednak nie ma dowodów na to, że krycie 3-letniej klaczy odbija się negatywnie na jej zdrowiu. Inna sprawa, że konie pochodzenia egipskiego w ogóle dojrzewają wcześniej, ze względu na klimat i genetyczne uwarunkowania. Niemniej jednak uważałam, że użycie półtorarocznego Marwana Al Shaqab (o czym było swego czasu głośno w środowisku) to była przesada.

M.L.: Zachęcające efekty jego użycia ośmieliły innych, by też kierować ogierki do hodowli bardzo wcześnie.

A.S.: Słyszymy o Marwanie Al Shaqab czy QR Marcu, ale to ciągle tylko pojedyncze przypadki na tle całej populacji koni arabskich. Wydaje mi się, że w ogólnym rozrachunku rozsądek zwycięża. Zresztą, Marwan normalnie się rozwinął, nie widać, by mu to zaszkodziło. Choć nadal uważam, że zasady są po to, by się ich trzymać. Długo dyskutowaliśmy o tym, czy wprowadzić klasy ogierków do Czempionatu Narodowego. Głosy były podzielone. Dr Marek Trela był przeciwny – uznał wprowadzenie klas dla młodych ogierów do Pokazu Narodowego za zło konieczne. Rozumiem jego argumenty, mimo że głosowałam za: po Białce roczniaki czy dwulatki powinny spędzać czas na zielonej trawce, bo to dla nich najlepszy czas, by prawidłowo dojrzewać. Dotyczy to przecież przyszłych reproduktorów, elity! Tymczasem, zamiast hulać po pastwiskach, są trenowane, by wystąpić w czempionacie.

M.L.: Dlaczego jednak polskie ogiery nie przebijają się do ścisłej światowej czołówki?

A.S.:
Tak było kiedyś, dziś sytuacja się zmienia. Jedna z głównych przyczyn miała charakter czysto techniczny: chodziło o łatwość dostępu. Zachód od bardzo dawna mroził nasienie i możliwość użycia każdego niemal ogiera była nieograniczona – weźmy przykład Kubinca, którym pokryto chyba kilkadziesiąt tysięcy klaczy w samej tylko Europie. Tymczasem, aby pokryć polskim ogierem, zagraniczny hodowca musiał przywieźć tu klacz, co było skomplikowane i kosztowne. Gdy nie byliśmy jeszcze w Unii, wysyłka nasienia z kraju to była gehenna – karnety ATA i sterta zaświadczeń weterynaryjnych! Żaden zachodni biznesmen nie chciał przez to przejść. Podobne bariery istniały przy próbach zorganizowania międzynarodowego pokazu. Przyjazd do kraju gdzieś na wschodzie, przy tej jakości dróg i przy tej ilości dokumentów, był niewyobrażalny. W ostatnich latach, gdy najpierw w Łącku, a potem w Michałowie zaczęto mrozić nasienie, użycie polskich ogierów za granicą wyraźnie wzrosło. Oczywiście poza konkurencją pozostaje Ekstern, znany na świecie i rozreklamowany. Ale i inne ogiery cieszą się dość dużym powodzeniem.

M.L.: Skąd się wzięło tak rewolucyjne posunięcie (w porównaniu z dotychczasową praktyką stadnin ANR), jakim jest zwrot pieniędzy za stanówkę w przypadku niezaźrebienia się klaczy?

A.S.: Rewolucyjne to chyba zbyt mocno powiedziane. Po prostu płaszczyzna wzajemnego zrozumienia i współpracy pomiędzy prywatnym i „państwowym” sektorem hodowlanym ciągle ewoluuje. Dla stadnin, które mają liczną stawkę koni na utrzymaniu, a których zasoby ludzkie skurczyły się do niemal niezbędnego minimum (masztalerzy, ludzi do bezpośredniej pracy przy koniach nigdy nie jest za dużo), przyjmowanie dodatkowo klaczy do krycia podczas sezonu stanówkowego było poważnym obciążeniem, pochłaniającym i miejsce i ludzką pracę. Stąd warunki opłat za stanówkę (przyjęte zresztą zgodnie z obowiązującymi w innych krajach europejskich normami) nie zachęcały lub też, nazwijmy to, nie były w jakiś wyjątkowy sposób promocyjne dla polskich hodowców. Wobec rozwoju inseminacji, upowszechnienia dostępności nasienia, zarówno świeżego, jak i mrożonego oraz usług (wykonywania zabiegu), większość hodowców zamawia sobie „ogiera w probówce z dowozem do domu”. Problem pensjonatu w stadninach w dużej mierze przestał więc istnieć. Nie należy jednak zapominać, że skuteczność inseminacji, zwłaszcza nasieniem mrożonym, jest niższa niż krycia naturalnego. Ponadto wszyscy zdajemy sobie sprawę z niebagatelnych kosztów samej „obsługi” zabiegu inseminacji (kosztów lekarza weterynarii, badania itd.), a są to poważne obciążenia finansowe. Dużo łatwiej jest podjąć ryzyko, zarówno finansowe, jak i mentalne, gdy dotyczy procesu skutecznego, zakończonego sukcesem. Stąd m.in. decyzja o zwrocie opłaty w przypadku niezaźrebienia się klaczy.

M.L.: Kiedy zaczną być stosowane w Polsce embriotransfery?

A.S.: Chyba jeszcze nieprędko, choć to nieuniknione. To bardzo kosztowny proces – można zadać sobie pytanie, czy skórka jest warta wyprawki. Gdy koń jest hodowany dla fanaberii, a pieniądze nie grają roli, można sobie pozwolić na uzyskanie źrebaczka za cenę 50 tys. dolarów, tak jak to się dzieje w USA. Embriotransfery są dobrym rozwiązaniem, gdy nie chcemy wyłączać klaczy z cyklu pokazowego. W Polsce to na razie dość daleka przyszłość.

M.L.: Ale gdy uzyskuje się w jednym sezonie cztery, pięć czy sześć cennych źrebaków, to może zacząć się opłacać.

A.S.:
W Polsce przepisy księgi stadnej nie pozwalają na rejestrowanie źrebaków pochodzących z embriotransferu. Na razie nie dążymy do ich zmiany.

M.L.: Problemem polskiego rynku jest chyba nadprodukcja koni, na które nie ma pomysłu – wałaszków, koni słabszej jakości. Co z nimi robić?

A.S.: Nikt nie ma na to pomysłu. Nadprodukcja koni jest zresztą nie tylko polskim problemem. Na te najlepsze rynek jest zawsze, ale to zaledwie 10% stanu, a hodowlę tworzą konie środka i końca. Ponieważ koń nie ma już innego zastosowania niż rekreacja, jedynie popularyzowanie arabów jako koni nadających się do sportu bądź koni rodzinnych może coś pomóc. Choć koń to towar luksusowy i zawsze jest na niego ograniczony popyt. Na szczęście część koni rozchodzi się na rynki zagraniczne. Stadniny sprzedają też ogiery do cyrku – cyrkowcy twierdzą, że z arabami bardzo dobrze im się pracuje.

M.L.: Do jakiego stopnia janowska aukcja powinna się otworzyć na konie prywatnej hodowli?

A.S.: Moim zdaniem, przynajmniej na razie, powinna być otwarta w takim zakresie, jak do tej pory, czyli 10-15% oferty, a to z kilku powodów. To, co przyciąga klientów to marka stadnin państwowych. Wszyscy na tym korzystamy, także hodowcy prywatni. Drugi czynnik to konieczność utrzymania poziomu aukcji. To muszą być konie elitarne, a elita nie może być liczna. 20, 30 koni – tak, ale nie sto. Sito jest bardzo gęste. I choć czasem konie prywatnej hodowli nie są gorsze od państwowych, to jednak nadal nawet słabsze państwowe sprzedają się drożej niż najlepsze prywatne. Oferta jest tak skonstruowana, że trzy, cztery konie – absolutny szczyt, o który będą się bili klienci, ciągnie resztę. Kolejny argument ma charakter organizacyjny: koń zgłoszony na aukcję nie może być z niej wycofany. Klient, który przyjeżdża do Janowa, musi mieć pewność, że w żaden inny sposób, choćby miał miliony w kieszeni, upatrzonego konia nie kupi. Katalog jest sporządzany dużo wcześniej i nie ma odwołania od raz podjętej decyzji. Ciężko wymagać takiej dyscypliny od prywatnego hodowcy. Jeśli trafi mu się dobry klient, wycofa konia i sprzeda, i z drugiej strony nie ma się co dziwić. Stadniny państwowe przez 40 lat pracowały na markę dzisiejszej aukcji. Przetrzymały ciężki okres dekoniunktury. Proszę pamiętać, że w 95 r. najdroższy koń został sprzedany za 30 tys. dolarów! Dzisiejsza hossa to konsekwencja ich uporu. Teraz rzeczywiście klienci w czasie aukcji są tak nakręceni, że kupiliby nawet koty ze stajni.

M.L.: Ile powinno być w Polsce arabskich stadnin państwowych? Czy bardzo brakuje Kurozwęk?

A.S.: Hodowla w Polsce od lat stara się unikać nadmiernego spokrewnienia. Przy tak niewielkiej populacji, z jaką mieliśmy do czynienia do lat 90., cztery stadniny zapewniały zróżnicowanie geograficzne. Potem jednak rozrosła się gwałtownie hodowla prywatna i okazało się, że dalsza egzystencja czterech stadnin nie jest konieczna. Kurozwęki, jak wiadomo, zamykały stawkę, postęp hodowlany był tam najmniej widoczny. Sam dyrektor Guziuk uważał, że przejście Kurozwęk w ręce prywatne – rodziny państwa Popielów – pozwoli na nowe inwestycje. Dziś, przy tej liczbie klaczy w Polsce, trzy stadniny zapewniają wystarczająco zróżnicowaną pulę genów. Proszę zauważyć, że każda stadnina ma swoją specyfikę – jest charakterystyczny arab janowski i michałowski. Białka, jako stadnina najmłodsza, która powstała z klaczy przekazanych z innych stadnin, jest najmniej wyrównana pod względem genetycznym i stanowi największą niewiadomą przy dobieraniu ogierów. Świetną robotę robi tam Ekstern, który wspaniale się sprawdza, gdy trzeba dodać typu.

M.L.: Czego powinniśmy sobie życzyć w tym sezonie? Czempionkę świata (kolejną) już mamy…

A.S.: Dla mnie sukces oznacza utrzymanie tego poziomu. Choć jesteśmy na szczycie, nie możemy sobie pozwolić na to, by o naszych koniach przestało być głośno. Bo za tym idzie cała reszta. Nie byłoby sukcesu janowskiej aukcji, gdyby polskie araby nie pokazywały się na światowych arenach. To najlepsza reklama. Jak pokazuje doświadczenie, tylko Pure Polish może rywalizować z końmi z Bliskiego Wschodu. Ani konie amerykańskie, ani hiszpańskie, ani rosyjskie nie wytrzymują konkurencji. W rozmowach z dyrektorami stadnin często pojawia się wątek: ach, taka Kwestura, chciałoby się, żeby urodziła coś jeszcze lepszego… Ale to bardzo trudne! Albo Pianissima. Co ona może dać lepszego od siebie? Żeby tylko nie było gorsze! Bardzo urodziwe klacze mają zawsze utrudnione zadanie, bo oczekiwania wobec nich są niezwykle wyśrubowane. Jesteśmy dumni, gdy uda się uzyskać ładnego źrebaka od brzydszej matki. W przypadku Pianissimy, każde porównanie wypadnie na niekorzyść potomka.

M.L.: Jaki jest pani pomysł na własne konie?

A.S.: Ja trzymam konie wyłącznie dla przyjemności. Kilka lat temu kupiłam w Michałowie wybrakowaną klacz, z ciekawym rodowodem. Przy moim trybie pracy, z dużą ilością papierkowej roboty, chciałam mieć do czynienia z prawdziwym koniem i z rzeczywistością hodowlaną. Dochowałam się kilkorga źrebiąt, ale żeby osiągać wyniki, trzeba się tym naprawdę zająć, a nie tylko z doskoku. Może jestem pozbawiona ambicji… choć wiem, że miło jest odbierać puchary! Mnie jednak wystarcza radość z obcowania z końmi. Owszem, wystawiłam dwukrotnie mojego ogierka po Ecaho, ale ponieważ stoi on w pensjonacie i nikt nie ma czasu, żeby go trenować, więc w końcu dałam sobie i jemu spokój.

M.L.: Dużo pani podróżuje, także jako sędzia. Czy każda taka podróż jest inspirująca?

A.S.: Jak najbardziej, chociaż czasem zastanawiam się, kiedy mi się to znudzi. Przez pięć dni w tygodniu pracuję, weekendy poświęcam na sędziowanie. A mam małe dziecko, które czasami zapomina, kto jest jego matką… To wszystko jest dla mnie sporym wyrzeczeniem. Z drugiej strony, gdy już stoję na arenie i czekam, aż pojawią się pierwsze konie, to za każdym razem mam gęsią skórkę. Jak mała dziewczynka.

 

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.