Reklama
Z dziennika Atamana: Zażywanie araba po polsku

Felietony i recenzje

Z dziennika Atamana: Zażywanie araba po polsku

Powrót z trasy. Na czele Krzysztof Czarnota z Mąciwodą oraz Tomasz Dudek z Mistralem,  fot. Krzysztof Dużyński
Powrót z trasy. Na czele Krzysztof Czarnota z Mąciwodą oraz Tomasz Dudek z Mistralem, fot. Krzysztof Dużyński

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email

Znany użytkownik i miłośnik araba pod siodłem, który na koniach czystej krwi prowadzi zarówno jeździeckie obozy wakacyjne dla dzieci, jak i rajdy po Puszczy Augustowskiej, Grzegorz Miklaszewski, na moje argumenty o kultywowaniu dawnych polskich linii i rodów odpowiedział tak: Możemy nahodować Kryżyki , Bairactary, Ilderimy, Ibrahimy, Kuhailany Haifi czy Afasy, ale to i tak bez znaczenia jeśli nikt nie będzie na nich jeździł i ich użytkował.

Niestety trafił w sedno obnażając problem, który toczy naszą arabską branżę od bardzo dawna, a który hasłowo można spointować smutną prawdą, że arabiarze nie koniarze. Osobiście uważam, że to jest największe nieszczęście polskiego araba. Od lat budujemy mu wizerunek maskotki nowobogackich elit, wystraszonego, elektrycznego, przerażonego ideału piękna, któremu na wybiegach towarzyszy tłuczenie batami po bandach, płoszenie reklamówkami popularnych dyskontów, czy hałasowanie butelkami zaopatrzonymi w kamienie, że o okrzykach rodem z trybuny dla wygolonych kiboli łaskawie zmilczę. Polski arab, to w odczuciu znakomitej większości koniarzy jakiś wypacykowany, wymuskany i wypudrowany pudel, z którym biega się na smyczy, a nie realny, dzielny, twardy, piekielnie inteligenty, oddany człowiekowi wierzchowiec.

Krzysztof Czarnota z ogierem Murat-Nur, fot. archiwum autora
Krzysztof Czarnota z ogierem Murat-Nur, fot. archiwum autora

Długo pracowaliśmy na ten wizerunek, uporczywie lansując obraz wychuchanego, wydelikaconego, odpicowanego konika do niczego, a nie polskiego araba „na wojnę”, do przygody, wędrówki, zdrowego i niezdartego w użytku. Modne dzisiaj staje się na powrót hasło Pure Polish, które jak rozumiem jest kwintesencją naszych hodowlanych tradycji, obyczajów, naszej historycznej spuścizny. Mam nadzieję, bo jakoś głośno się o tym nie wspomina, że owa spuścizna, z której jesteśmy tak dumni, dotyczy również użytkowania, czyli jak mawiano drzewiej: zażywania araba pod siodłem…

Tak się bowiem szczęśliwie składa, że nasi wielcy i legendarni hodowli arabów, byli w zasadzie bez wyjątku znamienitymi koniarzami. Że wspomnę tylko tych największych: Emir Rzewuski słynął powszechnie jako znakomity i niestrudzony jeździec, nie gorzej w siodle trzymał się Juliusz Dzieduszycki, zaś Sanguszkowie do zaprzęgu i jako koni rozgonnych używali jedynie ogierów czystej krwi. Pamiętamy przecież obrazy Eustachego Sanguszki na karym Szumce, hrabiego Juliusza na Merdżamkirze, czy Farysa mknącego przez pustynię.

Eustachy Erazm Sanguszko w mundurze kawalerii narodowej (1794), obraz Juliusza Kossaka, 1871. Zdjęcie z archiwum Muzeum Okręgowego w Tarnowie
Eustachy Erazm Sanguszko w mundurze kawalerii narodowej (1794), obraz Juliusza Kossaka, 1871. Zdjęcie z archiwum Muzeum Okręgowego w Tarnowie

Mamy dzisiaj sytuację dość szczególną, ceny koni poszybowały dość mocno w górę, czyniąc wreszcie hodowlę choćby w niewielkim stopniu rentowną. Perspektywy są zachęcające, ponieważ według obliczeń sam polski rynek gotowy jest na wchłonięcie około czterdziestu tysięcy rumaków. A wiecie które konie podrożały najmniej? Araby i prawdę mówiąc wcale mnie to nie dziwi.

Od lat zamiast budować rynek araba użytkowego, systematycznie go niszczymy. I niestety brylują w tym stadniny państwowe. Bo powiedzcie, jak przyzwoity hodowca użytkowych arabów ma za rozsądne pieniądze sprzedać przyzwoitego araba, skoro w stadninach państwowych na przetargach można kupić trzylatka za tysiąc Euro? Nie da się tego nazwać inaczej jak niszczeniem rynku. Zapyta ktoś dlaczego tak się dzieje? To dosyć proste, nasza tak zwana elitarna hodowla w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nastawiona jest na już nawet nie hodowlę, a produkcję koni pokazowych. Tym samym wszystko, co nie spełnia wydumanego sztucznie kanonu urody, traktowane jest jako odpad hodowlany. I tak zdrowe, piękne, często rosłe i kościste konie to balast i odpad, którego należy się jak najszybciej pozbyć. Więc jadą te rumaki za granicę, przehandlowane w pęczku za bezcen, niszcząc nam markę, reputację i rynek. Ewentualnie bierze je rodzimy handlarz, który już po tygodniu wystawia je w ogłoszeniu dorzucając sto procent do ceny zakupu. A ja uważam, że powinniśmy je sprzedawać jako właśnie markowe Pure Polish, przygotowane, ujeżdżone i za godziwe pieniądze.

Zagranica jest oczywiście bardzo ważna, ale zdecydowanie zacząłbym od zaprezentowania polskiego araba polskim koniarzom, bo w większości, ani go nie znają, ani nie cenią. Jestem przekonany, że to jest dzisiaj zadanie ludzi związanych z hodowlą arabów, tudzież związków hodowlanych. I nie ma tak naprawdę znaczenia, kto jakie konie hoduje. Wśród koni pokazowych, do pokazów nadaje się może dwadzieścia procent, wyścigowce biegają najczęściej sezon, albo dwa, a potem? Myślę, że w interesie nas wszystkich jest pokazanie polskiego araba jako konia, którego z powodzeniem, szanując tradycję, zażywa się pod siodłem.

Potrzeba do tego zmiany wizerunku, oczywiście promocji i wyjścia szerzej do koniarskiej braci, prezentując im zalety naszych koni. Przecież żaden inny wierzchowiec tak jak polski arab nie wiąże się z naszą historią, tradycją, strojem, staropolskim obyczajem i tym wszystkim, co w szkatułce z napisem „Ukochane” drzemie gdzieś na dnie duszy każdego Polaka.

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Stigler Stud
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.