Reklama
Araby spod pędzla

Ludzie i Konie

Araby spod pędzla

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email

Józefa Korolkiewicza bez krzty przesady określić można człowiekiem renesansowym. I to nie z uwagi na inspirację płótnami Leonarda czy Rafaela, lecz z powodu mnogości zainteresowań. Paleta (to chyba najbardziej adekwatne słowo) jego działań była niezmiernie bogata. Szkoda, że tak niewiele miejsca poświęcają jego niezwykłej biografii Kinga Kawalerowicz i Emilia Bzicka, autorki albumu „Józef Korolkiewicz” (wydawnictwo Bosz, we współpracy z Muzeum Jeździectwa i Łowiectwa w Warszawie). Ale zarazem jest to jedyny zarzut, jaki można postawić autorkom. Delektując wzrok reprodukcjami obrazów Korolkiewicza (1902-1988), czuję się w obowiązku uzupełnić tę lukę.

Baryton z kresów

Po mieczu jego ród wywodził się z osady Korolki spod Baranowicz, które to dobra – wedle pieczołowicie pielęgnowanej rodzinnej legendy – otrzymał przodek, rycerz służący pod hetmanem Żółkiewskim. Przodek ów odznaczył się męstwem podczas wojen z Rosją, zwłaszcza bitwy pod Kłuszynem. Matka przyszłego malarza też była szlachcianką. Oboje rodzice mieszkali w niewielkim folwarku, pozostałości po rodzinnych latyfundiach utraconych w rezultacie rozbiorów, konfiskowanych po kolejnych powstaniach narodowych, tudzież podzielonych między licznych krewnych. Niemniej, spędzone na wsi dzieciństwo Korolkiewicz zawsze wspominał z sentymentem. Do szkoły poszedł dopiero w wieku 15 lat. Wcześniej miał guwernerów, którzy szybko zwrócili uwagę na artystyczną naturę podopiecznego. Wraz z polskim, matematyką, historią czy geografią, uczył się gry na skrzypcach, fortepianie oraz jazdy konnej. Zarazem uczęszczał na lekcje chóru, prowadzone przez lokalnego organistę. I właśnie śpiew zdominował pierwszy etap życia Korolkiewicza. U schyłku międzywojnia oraz w pierwszych latach powojennych występował jako solista Opery Warszawskiej (1934 – 1949), śpiewając partie barytonu w najsłynniejszych operach: „Faust” Charlesa Gounoda, „Don Carlos” Giuseppe Verdiego, „Turandot” Giacomo Pucciniego, „Kniaź Igor” Aleksandra Borodina. Współpracował z Polskim Radiem, nagrał szereg płyt, m.in. z pieśniami Moniuszki i Chopina.

Olimpijczyk

Utrzymując się z głosu, każdą wolną chwilę spędzał przy sztalugach. Już we wczesnym dzieciństwie rysował obrazki zdradzające jego niepospolite zdolności. W wieku 15 lat został przyjęty do Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, do pracowni Wojciecha Kossaka, stając się jego najmłodszym uczniem. Zadebiutował jako malarz w 1927 roku w Zachęcie, ale ponieważ nie odniósł sukcesu ani u publiczności, ani u krytyki, zaczął więc traktować malarstwo hobbystycznie.

Tym bardziej, że splendor w tym okresie zawdzięczał kolejnej pasji – sportowi. Był znanym lekkoatletą, wielokrotnym rekordzistą Polski w biegach średnich, członkiem reprezentacji na zawodach międzynarodowych i Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie (1928). Wypracowana w młodości dobra kondycja fizyczna pozwoliła mu niemal do końca życia brać udział w turniejach tenisowych.

Malarstwo wypełniło w jego życiu pół wieku. Ulubionymi modelami Korolkiewicza zawsze były konie, i to niezależnie, czy tworzył obrazy olejne, gwasze, czy grafiki.

Na tle dorobku naszych najwybitniejszych „malarzy-hipologów”: Józefa Brandta, Józefa Chełmońskiego, Piotra Michałowskiego, Maksymiliana Gierymskiego, Juliusza, Wojciecha i Jerzego Kossaków, twórczość Korolkiewicza wydaje się zjawiskiem wyjątkowym. Artysta bowiem nie naśladuje poprzedników, lecz szkicuje rumaki (najchętniej rzadkiej urody araby) w sposób całkowicie oryginalny.

Czworonożni modele

Konie fascynowały Korolkiewicza od dziecka. Wychowany we dworze na wsi, nie tylko na nich jeździł, ale też stale je rysował. W międzywojniu, na zamówienie księcia Romana Sanguszki, przeniósł na płótna wizerunki najcenniejszych okazów wierzchowców czystej krwi, hodowanych w sławnej na świecie stadninie Albigowa. Niestety gros tych obrazów zaginęła. Ukradli je czerwonoarmiści, którzy po 17 września zajęli polskie kresy wschodnie.

Do końskiej tematyki malarz powrócił w połowie lat pięćdziesiątych, po powrocie z wycieczki na Węgry. Zwiedzając pusztę, zafascynował się widokiem cwałujących po niej tabunów dzikich koni… Reprodukcje tych rzeczywiście rzadkiej urody prac możemy oglądać w albumie. Co ciekawe, współcześni zanadto ich nie cenili. Dość powiedzieć, iż artysta ze względów praktycznych musiał wtedy zajmować się sztuką użytkową. Projektował gobeliny, mozaiki, medale i znaczki, ilustrował liczne podręczniki. W tych zajęciach często wykorzystywał zresztą końskie motywy. Przed niespełna półwieczem Poczta Polska wypuściła w obieg znaczki z wizerunkiem najsławniejszych reproduktorów czystej krwi: Wielkiego Szlema, Witraża, Ofira i Cometa.

Najchętniej ukazywał konie galopujące na tle krajobrazu. Patrząc na pędzące rumaki, ich rozwiane grzywy i ogony, ma się wrażenie obcowania z naturą – tak realistycznie wyglądają. Być może wynika to z mistrzowskiego operowania światłem. Albo zaskakujących kontrastów kolorystycznych. Spójrzmy choćby na „Oranżowego konia”, „Galopkę”, „Tęczowy tabun”, „Lewantyńskich dżygitów”, „Konie na plaży” czy „Luzaka”. Szkice wyścigów na Służewcu, czy portrety arabów ze stadniny w Janowie, utrwalają kształt koni w każdej możliwej sytuacji i pozie – biorących przeszkody, galopujących i kłusujących po maneżu – z głęboką znajomością przedmiotu i nieomylną pewnością ręki.

W końcu lat 70. rozpoczął się najbardziej wyrazisty dla stylu Korolkiewicza cykl „romantycznych koni”. Wcześniej przeważały scenki rodzajowe z wyścigów i polowań, teraz nastąpiło przesunięcie akcentów. Koń bez jeźdźca i uprzęży, koń swobodny, staje się bohaterem głównym. Końską maść w gamie bieli, szarości, brązu i ugru znaczą niebieskawe cienie. Widoczna jest gra mięśni, wysiłek w biegu – konie Korolkiewicza są prawdziwe w każdym szczególe. Żaden ruch, postawa, rasa nie mają dla niego tajemnic. Pozornie niedbale rzucone na papier konstelacje „kleksów” kreują sylwetki dżokejów, myśliwych i koni. Nic dziwnego, że uznanie koniarzy dla jego sztuki sprawiało Korolkiewiczowi wielką satysfakcję. Wydaje się, że żadnemu ze współczesnych polskich malarzy nie udało się z taką precyzją uchwycić końskiej estetyki.

Kinga Kawalerowicz, Emilia Bzicka „Józef Korolkiewicz”, Wydawnictwo Bosz

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Stigler Stud
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.