Reklama
Z kamienia w dynamit

Ludzie i Konie

Z kamienia w dynamit

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Mariusz Liśkiewicz z Kwesturą podczas czempionatu świata w Paryżu 2007. Fot. Urszula Sawicka
Mariusz Liśkiewicz z Kwesturą podczas czempionatu świata w Paryżu 2007. Fot. Urszula Sawicka

– Nie warto mnie naśladować – tłumaczy swoim uczniom, kandydatom do zawodu, MARIUSZ LIŚKIEWICZ, kierownik stajni treningowej ze stadniny w Michałowie, trener koni arabskich do pokazów i prezenter, który z tytułem najlepszego wracał z wielu czempionatów krajowych i zagranicznych. Prestiżowy Puchar Prezenterów, trofeum przyznawane podczas Pucharu Narodów w Aachen (Niemcy), otrzymał w 2002 roku. W zeszłym roku w Paryżu zdobył zaś czempionat świata z Kwesturą.

Powszechnie lubiany, ujmuje skromnością i ciepłem. Chętnie dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem.

– Doradzam początkującym adeptom to, co sam niegdyś usłyszałem od dobrego trenera, pana Andrzeja Orłosia, kiedy jeszcze zajmowałem się jeździectwem. Na kursie instruktorskim (bo mam uprawnienia instruktora sportu PZJ) wpoił mi zasadę: nie naśladuj ślepo wszystkiego, co robi dany trener, choćby osiągał wspaniałe rezultaty. Raczej spróbuj wybrać od kilku różnych fachowców, których podziwiasz, ich najlepsze cechy i wdrożyć, łącząc je w swój własny trening. To samo mówię młodym ludziom w odniesieniu do siebie: słuchajcie, podoba wam się to, co robię? Ma to sens? To weźcie to ode mnie. Ale nie naśladujcie każdego mojego ruchu. Bo trenowanie koni to połączenie języka migowego z językiem ruchów ciała.

Anna Stojanowska, międzynarodowy sędzia, mówi:

Mariusz Liśkiewicz z klaczą Ejrene, czempionat narodowy w Janowie Podlaskim 2007. Fot. Katarzyna Dolińska
Mariusz Liśkiewicz z klaczą Ejrene, czempionat narodowy w Janowie Podlaskim 2007. Fot. Katarzyna Dolińska

– Mariusz ma takie powiedzenie, które mnie zawsze rozbraja: Ja przecież nic nie robię, ja tylko trzymam za koniec linki! Byłam niemal do łez wzruszona w zeszłym roku, gdy obserwowałam klacz Ejrene z Michałowa. W Białce pokazał ją Stuart Colvin – bardzo poprawnie, wygrywając zresztą czempionat. Po dwóch miesiącach jednak, w Janowie, wyszła na ring z Mariuszem Liśkiewiczem – i to był nie ten sam koń! Ich wzajemne porozumienie było niesamowite! Widać było, że klacz przesuwa nogę o centymetr, żeby tylko zadowolić prezentera i że robi to z chęcią. On coś do niej mówił po cichu, a ona „sama” się ustawiała. W ciągu dwóch miesięcy dwóch różnych ludzi „trzymało za koniec linki”, a różnica była ogromna, widoczna gołym okiem.

O Mariuszu Liśkiewiczu z podziwem wypowiadają się inni prezenterzy:

– Chciałbym doczekać takiego momentu, żebym mógł wyjść tyle razy na ring, co pan Mariusz Liśkiewicz – mówi Marek Demczuk. – Dla mnie to autorytet. Imponuje mi jego praca, zaangażowanie w to, co robi. Jest super jako kolega, nie zamyka się w sobie ze swoją fenomenalną wiedzą, ale kiedy trzeba, podzieli się radami.

– Jest dla mnie wzorem – wtóruje mu Szymon Głowacki. – Uważam go za jednego z największych prezenterów na świecie. Można się od niego wiele nauczyć, tym bardziej, że to człowiek bardzo otwarty na rozmowę.

Mariusz Liśkiewicz prezentuje Grafika, Werona 2007. Fot. Mateusz Jaworski
Mariusz Liśkiewicz prezentuje Grafika, Werona 2007. Fot. Mateusz Jaworski

– Ustawienie konia to jest mowa mojego ciała, mojej ręki, nogi, klatki piersiowej, podniesienie bata, opuszczenie bata, uniesienie bata, opuszczenie go – tłumaczy Mariusz Liśkiewicz – znaki, którymi porozumiewam się z koniem. I nie każdy mój sygnał musi znaczyć to samo u innego trenera. Ważna jest tylko konsekwencja, czyli żeby dany sygnał za każdym razem był identyczny i oznaczał tylko jedną komendę. Ludzie mają z tym bardzo dużo problemów. Na przykład ciągną konia do przodu i chcą, żeby za nimi szedł. Cofają się wtedy, zwróceni twarzą do zwierzęcia. Ale potem robią taki błąd. Zatrzymują go i znowu ciągną do siebie, żeby postawił szerzej przód. A on nie chce tego wykonać. Dlatego, że ten sam sygnał znaczy dwie rzeczy: „idź za mną” i „daj mi sam przód”. Dla konia jest to niezrozumiałe. Ja robię w ten sposób: ciągnę go do przodu, czyli „idź za mną”. Ale kiedy chcę, żeby przestawił przód, to go ciągnę i do przodu, i zarazem lekko w lewo czy prawo – wtedy wie, że zad stoi, a tylko przód rusza. Bo to już jest trochę inny sygnał. Czy „daj mi szyję”. To nie może być znowu tylko ciągnięcie za linkę, bo to zdezorientuje konia. Musi łączyć się z podniesieniem bata, moim podejściem, żeby koń wyszedł z szyją w górę. I znowu trzeba tu być konsekwentnym: jeśli podnosisz przy tym obie ręce, to rób zawsze w ten sposób. Nie chcesz tak, to niech ta komenda u ciebie będzie na przykład z podniesieniem jednej ręki. Jak konia nauczysz, tak on będzie to robił. Najważniejsze, aby tym samym sygnałem nie dawać mu dwóch różnych poleceń.

Od Eksterna do El Dorady

Mariusz Liśkiewicz z Zagroblą, Werona 2007, fot. Mateusz Jaworski
Mariusz Liśkiewicz z Zagroblą, Werona 2007, fot. Mateusz Jaworski

Mariusz Liśkiewicz nie miał pojęcia o tych treningowych niuansach, kiedy w połowie lat 90. odniósł swój pierwszy sukces na ringu. Ekstern, wówczas ciemnosiwy, niewyrośnięty roczniak, nieoczekiwanie wygrał Młodzieżowy Czempionat Polski.

– Byli wtedy tacy dobrzy trenerzy i prezenterzy, jak Tadeusz Wojtal, Scott Benjamin, Krystyna Podlejska, Lucjan Kulczyński – wspomina. – Prezentowaliśmy kilkanaście ogierów. Stawka mocna, bo były to najlepsze roczniki „monogrammów”: Ganges, Emanor. Na zwycięzcę typowano też Edeona. Niepokaźny Ekstern, jako taki raczej do odstrzału, przypadł mnie, jednemu z „łapanki”. Nie trenowałem go do pokazów, a przed tym występem miałem go może z pięć razy w ręku. Wbiegliśmy na ring. Jakoś się zatrzymał. Jak to spowodowałem, nie pamiętam. Ruszał się fantastycznie, starałem się mu nie przeszkadzać i wszyscy sędziowie dali mu dwudziestki za ruch. Konkurencja była tak silna, a jednak wygrał. Wtedy coś mnie tknęło: a może będę to robił! Aczkolwiek nie miałem zielonego pojęcia o samym treningu.

Długa droga wiodła później Mariusza Liśkiewicza od tamtego pierwszego zwycięstwa do światowych sukcesów ulubienicy El Dorady, którą nazywa „koniem swojego życia”. Równie długa była wcześniejsza droga chłopaka z Krasnegostawu do dnia, kiedy dzięki Eksternowi przekonał się do tej dyscypliny.

Jak przyznaje, zamiłowanie do koni ma w genach, po matce. Skończyła zootechnikę i pracowała jako nauczycielka w miejscowym technikum rolniczym. W ramach zajęć z hodowli zwierząt z każdą klasą jeździła do pobliskiej Białki, aby uczniowie mogli na własne oczy przekonać się, jak wygląda i funkcjonuje stado ogierów. Przy okazji odbywało się spotkanie z dyrektorem, wtedy Kazimierzem Guziukiem. To były pierwsze kontakty z prawdziwą hodowlą, niedostępną w tamtym czasie dla prywatnych osób.

– Tak mi się spodobało, że zacząłem jeździć do Białki jako wolontariusz. Wtedy nie prowadzono szkółki, nie płaciło się za jazdę konną. Ale jeśli ktoś chciał się jej nauczyć, to od siódmej rano do dziewiątej odbywały się jazdy, które potem trzeba było odpracować, czyszcząc ogiery. Na tej zasadzie jakoś się tam wciągnąłem.

Mariusz Liśkiewicz w Białce, w stylu western. Fot. Urszula Sawicka
Mariusz Liśkiewicz w Białce, w stylu western. Fot. Urszula Sawicka

Później, podczas studiów na geografii, już po egzaminie na instruktora, prowadził w lecie ośrodek Biura Podróży i Turystyki „Almatur” w Białce. Wakacje za darmo i ulubione zajęcie w jednym: można było poświęcać się jeździe konnej.

Panowała wtedy moda na skoki przez przeszkody. W 1984 roku Liśkiewicz startował w zawodach okręgowych i dostał się do kadry studentów polskich. Kilkuosobowa reprezentacja wyjechała do miejscowości Lundt w Szwecji na nieoficjalne mistrzostwa studentów. Zajął indywidualnie drugie miejsce. Było to jego pierwsze sportowe osiągnięcie. Rok później startował w mistrzostwach Polski studentów w ujeżdżeniu, w 1986 zdobył drużynowo pierwsze miejsce w skokach.

– A kiedy w Białce pojawiły się konie arabskie, wzięliśmy się za rajdy – opowiada. – Też fajnie nam szło na początku, bo i tytuły mistrzów Polski się trafiały. Ja się zawsze ocierałem. Na przykład na pierwszych oficjalnych Mistrzostwach Polski w Rajdach Długodystansowych w 1990 roku jechałem na ogierze Borysław. To były dwa dni po 100 km. Miałem po pierwszym dniu przewagę około 20 minut. Wystarczyło mi dojechać drugiego dnia do mety z innymi końmi (nie później o ten czas niż zawodnik, który ukończył tę połowę na drugim miejscu), żeby wygrać. I koń mi zakulał na 30 km przed metą. Zdyskwalifikowano mnie. Ogier wrócił do stajni i… już nie kulał. Sporo się wtedy startowało, m.in. z Jerzym Urbańskim, Wojciechem Kowalikiem. Byliśmy na rajdowych mistrzostwach świata w Hiszpanii, mistrzostwach Europy w Anglii, Szwajcarii.

Mariusz Liśkiewicz z Palmirą, Paryż 2007, Fot. Urszula Sawicka
Mariusz Liśkiewicz z Palmirą, Paryż 2007, Fot. Urszula Sawicka

Z treningiem koni do pokazów spotkał się pierwszy raz w Janowie Podlaskim, gdzie na początku lat 90. przepracował dwa lata. Jeździł nadal rajdy, a mimochodem widział, jak tam te konie „czarują”. Brązowy medal na IV Mistrzostwach Polski w 1993, kiedy Liśkiewicz w barwach janowskich dosiadał Faktora, będącego własnością SK Michałów, otworzył nowe możliwości pracy. Przyjął propozycję i od 1 stycznia 1994 zatrudnił się w Michałowie. Jeździł tam nadal konie do rajdów. Nawet po niespodziewanym sukcesie Eksterna sytuacja nie zmieniła się radykalnie przez kilka lat.

– Co roku pokazywałem grupkę koni. Od czasu do czasu jako dodatkowe zajęcie dostawałem kilka sztuk, które trzeba było dotrenować do stawki. Dopiero latach 1998–1999 zacząłem szkolić większą ich liczbę – wyjaśnia.

Zawodowo trenuje araby do pokazów od 2000 roku. To wtedy wypłynęły na arenach międzynarodowych przygotowane i zaprezentowane przez niego „monogrammy”. Przestał jeździć rajdy.

– Trafiłem na grupę naprawdę dobrych koni – przyznaje. – Zaczynały startować już pięć lat wcześniej, ale wtedy kończyło się to na poziomie Czempionatu Polski w Janowie Podlaskim. Młode konie sporadycznie wyjeżdżały za granicę. Praktycznie dopiero od 1999 roku dały się zauważyć w świecie.

Od tamtej pory marka Michałów wzbogaciła się o nowy, rozpoznawalny atut – trenera, który dziś jest już marką sam w sobie.

Szkolenia w USA

Mariusz Liśkiewicz z Esparto, Paryż 2006. Fot. Erwin Escher
Mariusz Liśkiewicz z Esparto, Paryż 2006. Fot. Erwin Escher

Przełomowy rok 2000 nastąpił zaraz po pierwszym z trzech wyjazdów Liśkiewicza do Stanów w celach szkoleniowych. Na farmie Feature Farm w stanie Washington podstawy treningu amerykańskiego wyłożył mu Jerzy Zbyszewski. Szkolenia z podstaw jazdy western i English Pleasure odbywały się w miejscu, gdzie trenowano do pokazów wydzierżawionego ogiera Emanor.

– Całą pracę kondycyjną i umiejętnościową wykonywał przy nim Jurek Zbyszewski z pomocnikami – wspomina Liśkiewicz. – Po skończeniu swoich zajęć podpatrywałem z boku, co i dlaczego robią. Potem pytałem, dlaczego tak, a nie inaczej, bo byłem przyzwyczajony do europejskiego stylu.

Drugie spotkanie z treningiem w stylu amerykańskim odbyło się parę lat później w Santa Inez u Grega Galluna. Inny klimat, inne warunki, basen do pływania dla koni, szkolenia wyłącznie do pokazów w ręku (halter). Przez styczeń i luty Liśkiewicz obserwował dzień po dniu ostatnie szlify rocznego przygotowania około 30 koni do największego show roku w Scottsdale, które rozpoczyna amerykańskie występy.

– Styl treningu całkiem inny, mocniejszy. Greg jest profesjonalistą z najwyższej półki i mnie się bardzo podobało to, co on robi, jak mu się te konie ustawiają. O jego metodach można by dużo rozmawiać, ale nie są wbrew pozorom takie drastyczne, jak by się wydawało. To taka twarda szkoła, bardziej niemiecka niż amerykańska. Ale on za nic konia nie uderzy. Jeśli zwierzę zrobi coś naprawdę źle i powtórzy to kilka razy, zostanie skarcone, ale nie jest to, jak by się ludziom wydawało, „krótka wodza, długi bat”: że za każde nieposłuszeństwo czy błąd spada kara. Godna podziwu jest konsekwencja tego faceta. Efekty widziałem później w treningu, sam też brałem w nim aktywny udział.

Mariusz Liśkiewicz z Palmirą w Janowie Podlaskim 2007, fot. Sylwia Iłenda
Mariusz Liśkiewicz z Palmirą w Janowie Podlaskim 2007, fot. Sylwia Iłenda

Trzeci pobyt w Stanach, a drugi u Grega, odbył się na zupełnie innych zasadach.
– Wcześniejszy był trochę z rezerwą, bo byłem kimś obcym w stajni i domu. Ale kiedy wygrał Kwesturą Czempionat USA, otworzył się bardziej na współpracę z Michałowem. Polubiliśmy się, bo u niego mieszkałem, co też samo przez się sprzyja lepszemu poznaniu się nawzajem. Znałem też z wcześniejszego pobytu jego konie, stajnie, cykl pracy, zatrudnionych tam Meksykanów. Tym razem wszelkie lody i bariery zostały przełamane. I to był ten świetny rok: El Dorada i Pianissima… Moje pobyty w Stanach uświadomiły mi między innymi różnicę, jak pracuje koń na lonży – gdzie nie może rozluźnić szyi, ruszyć głową, bo ciągle go trzymam i musi wyginać się do wewnątrz. Tam koń biegnie po okręgu swobodnie, bez lonży. Niby też non stop w zgięciu do środka, w zakręcie – ale ma swobodę głowy, może pójść z nią w górę czy na dół, może biegnąc w lewo, odwrócić się w prawo. Ma więcej swobody niż na tradycyjnej lonży. A to są niuanse, które odpowiednio zastosowane dają potem efekty.

Co mu się nie podoba w systemie amerykańskim, to brak osobnych punktów za ruch. Konie trenowane w ten sposób, o ile ustawiają się na 100%, to przy tym tracą około 30% swoich możliwości w ruchu. Czyli koń zrobiony na styl amerykański, jeśli normalnie ruszałby się na dwudziestki, to w tym wypadku na dziewiętnastki. Dlatego, że tam nieporównanie więcej czasu przeznacza się na perfekcyjne opanowanie „stój”, a także z powodu respektu, jaki Amerykanie wpajają koniom, w większym stopniu niż to się obserwuje w Europie.

Jerzy Białobok i Mariusz Liśkiewicz. Dekoracja Pistorii, Werona 2007. Fot. Mateusz Jaworski
Jerzy Białobok i Mariusz Liśkiewicz. Dekoracja Pistorii, Werona 2007. Fot. Mateusz Jaworski

– Tu jest właśnie cała tajemnica współpracy z koniem. Czy ten koń się mnie boi, czy mnie respektuje, czy może za mało zwraca na mnie uwagę – zdradza Liśkiewicz. – Wypracowanie tego to kwestia doświadczenia. W Michałowie co roku zaczynam pracę od podstaw z około 25 roczniakami! Jeśli uda się wypracować z koniem ten złoty środek, to on i ustawi się prawidłowo, i po tej chwili maksymalnego wysiłku i skupienia, jakiego wymaga utrzymanie pozycji „kamiennej”, przy aplauzie publiczności będzie w stanie od pierwszego taktu przejść od razu w „dynamit”.

Jerzy Białobok, dyrektor SK Michałów, podsumowuje: – Sukces Mariusza jest wynikiem fortunnego spotkania bardzo zdolnego, pracowitego i odpowiedzialnego człowieka i doskonałych koni michałowskich. Na pokazie on się z tym koniem dosłownie zlewa, tak jak dobry jeździec z wierzchowcem. Do tego zajęcia trzeba mieć dar Boży i psychikę silniejszą od psychiki konia – aby narzucić mu swoją wolę siłą własnego postępowania, która nie ma nic wspólnego z siłą bata. Mariusz ma ten talent i ciągle go szlifuje. W stadninie mieliśmy do czynienia z dziesiątkami osób, które starały się o tę pracę, ale bardzo niewielu ma taką siłę wewnętrzną jak on.

 

Artykuł w wersji angielskiej do pobrania jako PDF»

 

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.