URSZULA BIAŁOBOK, główny hodowca w SK Michałów, ze stadniną związana jest już od 40 lat (od 1 grudnia 1969 roku). Razem z mężem, dyrektorem stadniny Jerzym Białobokiem, decyduje o programie hodowlanym i nadaje kierunek jednej z najbardziej znanych hodowli na świecie.
Monika Luft: Skąd pani pochodzi?
Urszula Białobok: Urodziłam w Sieradzu, ale zupełnie przypadkowo. Mój ojciec wykładał tam w szkole oficerskiej wojsk łączności radiowej. I oboje z bratem tam się urodziliśmy. Ale moja rodzina pochodzi ze Wschodu. Mój ojciec urodził się co prawda w Austrii, przy granicy jugosłowiańskiej, ale tylko dlatego, że wtedy ewakuowano Lwów. Pochodził z ewangelickiej rodziny, nosił obce nazwisko… Potem za Gomułki byliśmy zakwalifikowani jako syjoniści, bo nie wiadomo było, do czego nas zaliczyć! Moja babcia prowadziła kancelarię Andersowi, jeszcze wówczas pułkownikowi, we Lwowie. I tam wychował się mój ojciec. Moja mama też urodziła się na Wschodzie, w Zbarażu.
M.L.: Jak to się stało, że w pani życiu pojawiły się konie arabskie?
U.B.: Miałam szczęście trafić na trzech wspaniałych facetów. Pierwszy z nich to mój ojciec, Ryszard Laufersweiler. Koni się bał, uwielbiał za to samochody. Ale nauczył mnie punktualności, obowiązkowości, porządku, patriotyzmu, za co jestem mu ogromnie wdzięczna. Drugi to brat mojej mamy, Bogumił Wiszniowski, kawalerzysta. Był w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu, zanim trafił do XV Pułku Ułanów Poznańskich. Dziadek powiedział wujowi, że musi iść do takiego pułku, który jest jak najdalej od Rosji… On nauczył mnie kochać konie, bez względu na rasę. A trzeci to mój mąż, z którym mi się tak dobrze pracuje! Jako mała dziewczynka jeździłam często do wuja. Był dyrektorem w kolejnych PGR-ach i tam trzymał konie. M.in. pamiętam piękne miejsce pod Łodzią, Sarnów. Wuj był współzałożycielem jednej z pierwszych sekcji ludowych klubów sportowych w Polsce. W sekcjach trzymano różne konie. I w sekcji mojego wuja był arab. Nazywał się Czuj Duch.
Gniady, malutki, syn Wielkiego Szlema i Bojaźni, naprawdę wspaniały koń, chodził niewielkie konkursy i świetnie skakał. Ale ja bardzo kochałam folbluta o imieniu Skarbnik, jako mała dziewczynka na nim jeździłam, a on był bardzo miłym i przyjaznym koniem i gdy z niego spadałam, nigdy nie uciekał. Jednak mój wuj zawsze powtarzał: w Polsce przyszłość jest tylko przed końmi arabskimi. Mój dziadek przed wojną administrował na Kresach majątkiem rodziny Czartoryskich w Żurawnie, gdzie były hodowane konie arabskie. Bo taki był podział od dawien dawna: ludzie ze Wschodu kochali araby, z Zachodu – woleli folbluty. W czasie wakacji razem z bratem pracowaliśmy u wuja: brat w magazynie, ja w stajni. I za to mieliśmy jazdy – nic nie było za darmo. Wuj uczył mnie rozumieć i kochać konie. Oczywiście też jeździć, powozić, siodłać; wyjeżdżał z nami na różne wyprawy, zapalał ogniska, kazał nam wjeżdżać konno do wody… Pracę magisterską napisałam jednak o folblutach – w Strzegomiu, w Żółkiewce, u pana Gniazdowskiego. Ale, jak już zdałam egzamin, mój wuj powiedział: musisz iść do Ignaca. Znali się jeszcze sprzed wojny, mój wuj znał stryja Szefa, kupował od niego konie. Ignac jest trudny, mówił wuj, ale ty sobie z nim poradzisz. Musisz iść do niego na staż. Szef przyjął mnie, lecz oświadczył: z babami to ja nie będę pracował – roczny staż, a potem zobaczymy. Po pół roku odszedł do Walewic dyr. Maciejewski, który był wówczas w Michałowie głównym hodowcą. Przyszedł do mnie i mówi: Pani Urszulo, idziemy do Walewic. A ja na to: Co, ja?! W życiu! Ze mną pani nie pójdzie? – pyta dyrektor. Ja pana uwielbiam – mówię – i całą pana rodzinę za to, jak życzliwie pan mnie tu przyjął, ale ja zostaję w Michałowie. No i wszystko mi zostawił, wszystkie papiery, całą dokumentację. Wówczas Szef nie miał już wyjścia, musiał mnie zaangażować. I 40 lat minęło w grudniu zeszłego roku.
M.L.: Co się zmieniło przez te lata w hodowli?
U.B.: Przede wszystkim to była hodowla o wiele mniejsza. To była mała stadninka, do ogarnięcia; był czas, żeby posiedzieć w stajni, widzieć o wszystkim, co się dzieje. Teraz jest o tyle trudniej, że to jest duża stadnina, a mamy jeszcze dwie obory, 200 holsztyno-fryzów i 150 krów rasy jersey. Co roku rodzi się 80 czy 90 źrebiąt. Niestety, ponieważ mam kłopoty z chodzeniem, z powodu zniszczonego stawu skokowego, nie wolno mi wejść na oddział, bo jest tam za miękko – i to jest dodatkowe utrudnienie. Przez to mam mniejszy kontakt z końmi niż kiedyś. A powinno się kilka godzin między nimi codziennie być.
M.L.: Czy gdy rodzi się taki źrebak jak Kwestura, od razu pani wie, że to będzie czempion?
U.B.: Nie zawsze. Są takie źrebięta, w których od pierwszej chwili można dostrzec coś nieprzeciętnego. Ale są i takie zwykłe średniaczki. Z nich też czasem wyrastają czempiony.
M.L.: Jak było z tymi najsłynniejszymi michałowskimi końmi? Emmoną, Kwesturą, Emandorią?
U.B.: Emmona i Emandoria od początku się niesamowicie wyróżniały. Ale już Kwestura nie do końca. Tak zresztą bywa, że niektóre konie nie wszystkim się podobają tak samo. My z mężem też czasem różnimy się w opiniach. Ja najbardziej lubię typ Emandorii czy Emmony. A w Kwesturze trzeba umieć dostrzec wyjątkowość, trzeba mieć wyćwiczone oko, nie każdy sędzia czy znawca ją doceni. Ona należy do tych koni, które są trudne do sędziowania. Chociaż umie się pokazać, ma wspaniały ruch, a są i takie konie, które nie zawsze mają na to ochotę, choćby Emmona. Albo Emanacja, babka Emandorii, czy Zazula. Czasem bywały złe, kładły uszy po sobie i nie było mowy o pokazywaniu się. Prawdą jest, że konie miewają lepsze i gorsze dni, i jeśli wejdą na ring ospałe i niechętne, to trudno mieć pretensję do sędziów. Ale jeśli się pokażą tak, jak nasze kobyły w Aachen, to naprawdę nie ma się czego czepiać.
M.L.: W Aachen oglądaliśmy klasę klaczy 11-letnich i starszych, w której na 9 uczestniczek 5 było michałowskiej hodowli, wszystkie po Monogrammie. I wszystkie znalazły się w pierwszej piątce! Oglądanie takiej klasy to dla pani na pewno nadzwyczajna satysfakcja. Była pani przecież przy narodzinach tych klaczy.
U.B.: Przy narodzinach w pełnym tego słowa znaczeniu to nie – klacze zwykle źrebią się w nocy, więc oglądamy źrebięta dopiero rano. Chyba że poród następuje przed 11 wieczorem – wtedy stróż nas zawiadamia i pędzimy do stajni. Ale oczywiście doskonale pamiętamy pierwsze wrażenia, bo gdy ma się pewną określoną koncepcję hodowlaną, nie można się doczekać efektu. Tak, to była ogromna satysfakcja. To, że Monogramm trafił do Michałowa, to wielkie szczęście, bo znakomicie się tu zaaklimatyzował, zżył się z nami a my z nim, a przede wszystkim zostawił tyle wspaniałego potomstwa.
M.L.: Czy uczucie zawodu po tegorocznym Pucharze Narodów jest duże? Emandoria nie została czempionką, a najwyżej wypunktowana Emmona nie dostała nawet brązu…
U.B.: Duże, ale trzeba się pogodzić z werdyktem sędziów. Niemniej jednak, niesmak pozostał, widzieliśmy przecież, jak te konie się prezentowały. Powinny być oceniane tak jak wyglądają, i wygrywać, jak są punktowane. Trudno się nie zastanawiać, dlaczego tak się nie dzieje.
M.L.: Jak pani sądzi, dlaczego?
U.B.: Trochę polityki, trochę układów… Na pewno ma to znaczenie. Ale nie pierwszy raz się zdarza w Aachen, że koń, który otrzymuje najwyższą punktację, pozostaje niezauważony w czempionacie.
M.L.: Jak, niezależnie od wyniku Emandorii czy Emmony, ocenia pani sędziowanie w Aachen? Rozbieżność not za nogi wywoływała liczne komentarze… Czy pani zdaniem sędziowie nie do końca wykazali się profesjonalizmem?
U.B.: Tak by to można było odczytać. Sędziowie niekoniecznie wywodzą się z zawodów zootechnicznych, często są np. lekarzami medycyny, prawnikami itp. Nie chcę ich skrzywdzić, mówiąc, że nie są profesjonalistami, ale czasem ich oceny dają do myślenia. Bo jeśli koń jest długi i miękki, to wiadomo, ile punktów za tę budowę powinien dostać. Albo za nogi nie takie jak trzeba, związanie czy ruch. Przed wysłaniem koni na pokaz bardzo dokładnie je oglądamy. I jeśli jest piękny koń, ale ma źle zbudowane nogi, to my go na pokaz nie wieziemy. Zdajemy sobie sprawę z tego, że niższa punktacja za nogi osłabi jego końcowy wynik. Dlatego dziwią potem te noty. Ja sama sędziowałam tylko raz, czempionat duński, dawno temu. Po prostu nigdy tego nie lubiłam, denerwowało mnie, gdy koń miękki w kłodzie dostawał „19” za tę cechę. Pamiętam powszechne zdziwienie na jednym z pokazów, gdy sędzina amerykańska zaczęła sędziować nogi normalnie, przyznając tyle punktów, ile się należało, zamiast ograniczać się do not „15” i „16”. Dziś „17” za nogi to bardzo wysoka nota! Jeśli kiedyś ktoś przeczyta sprawozdanie z polskich pokazów, dojdzie do wniosku, że w Polsce konie mają fatalnie zbudowane nogi, co wcale nie jest prawdą. To wszystko zniechęciło mnie do sędziowania. Ale oczywiście dochodzi także kwestia zdrowotna. Proszę zauważyć, że kiedy wchodzą ogiery, prezenterzy mają obłęd w oku! Wtedy wszystko może się zdarzyć, trzeba bardzo uważać, żeby nie zostać stratowanym… To bardzo ciężka praca.
M.L.: Czemu służą dziś pokazy?
U.B.: Raz, że człowiek chce się pochwalić tym, co wyhodował, dwa – porównać się z innymi. Trzy – to przyjemność wyjechać, spotkać się, wymienić poglądy z innymi hodowcami. Dawniej mówiło się tak: u mnie są dobre konie. Ale inni też uważają, że mają dobre! Pamiętam dawne czasy, kiedy Tomek Skotnicki w Janowie mówił: Moje konie są tak piękne, że ja je ze stajni wyprowadzę i wygram. Kiedyś tak faktycznie było, ale to się skończyło. Stąd m.in. nasza inwestycja w halę. Mamy szczęście, że jest tu Mariusz Liśkiewicz, który tak fantastycznie konie czuje i rozumie. One się go słuchają, wiedzą, czego od nich oczekuje. Jestem zwolenniczką pokazów, tylko pragnęłabym, żeby to była czysta gra.
M.L.: Tylko czy ta czysta gra w ogóle jest możliwa dziś, gdy chodzi także o wielkie pieniądze?
U.B.: Coraz o nią trudniej. Pamiętam czasy, gdy sędziów polskich – czy to dyr. Jaworowskiego, czy dyr. Krzyształowicza, czy mojego męża, odsuwano od sędziowania, gdy startowały polskie konie. To jednak nie dotyczyło np. Hiszpanów, gdy w pokazie brały udział konie hiszpańskie, ani Anglików, gdy sędziować trzeba było konie angielskie, czy Włochów.
M.L.: Czy nie ma pani wrażenia, że przyszłość hodowli w Polsce nie rysuje się zbyt różowo? Ogromna nadprodukcja koni, dramatyczny spadek cen, płytki rynek…
U.B.: Sytuacja się nie poprawia. A chodzi o to, żeby nie produkować koni słabych. Jeśli ktoś ma klacz i jest to słaba klacz, która dała już dwa czy trzy słabe źrebaki, to niech jej więcej nie kryje! Nie należy produkować koni, które nikomu do niczego nie są potrzebne.
M.L.: Pani mąż mówił nam kiedyś o tym, że trzeba się będzie pogodzić z tym, że araby trafiać będą do rzeźni. Te słowa zabrzmiały dość szokująco…
U.B.: Każdy hodowca jest za tę sytuację odpowiedzialny. My też nie kryjemy wszystkich klaczy – niektóre chodzą pod siodłem i tyle. Lepiej wyprodukować jednego pięknego źrebaka niż pięć kiepskich!
M.L.: Hodowla nie lubi sentymentów – twierdzi pani mąż. Czy pani jest sentymentalna?
U.B.: Jestem bardzo sentymentalna, ale wiem, że to niedobre. W momencie, gdy trzeba podjąć decyzję, sentyment odkładam na bok. Na przykład gdy przychodzi czas, że trzeba się z którymś koniem rozstać, jak choćby z Kwesturą. Ale trzeba wyczuć najlepszą chwilę na sprzedaż konia. W przypadku Kwestury to był majstersztyk. Taka sprzedaż to powód do dumy, podobnie jak dalsze sukcesy konia, już w innych rękach. Niech ten koń przynosi chwałę swojemu nabywcy!
M.L.: Jak widzi pani przyszłość Michałowa? Co będzie jego największym skarbem za 10 lat?
U.B.: Trudne pytanie. Może „gazalki”, choć bywają po ojcu trochę „nisko skanalizowane” – piękna kłoda, tylko nóg jakby za mało. Ale mają coś w sobie, choć to inny typ niż ten tradycyjnie „michałowski”. Może „eksternki”? Albo „laheebki” – bardzo lubimy córki Laheeba. Zależy nam na tym, żeby zostawić kiedyś stadninę, w której wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Żeby rodzin żeńskich było dużo. Żeby wszystko było wyremontowane, zbudowane, wyszykowane jak trzeba. Tylko coś następców nie widać… To ciężka praca, ludzie się jej boją. Mój mąż dzień w dzień o wpół do szóstej się budzi i jedzie na obchód. Żadne z nas sobie nie odpuszcza. Wymagamy wiele od innych, ale i od siebie. Zresztą, zawsze mówię, że dziś wszystko jest gotowe! 40 lat temu naprawdę było inaczej. Telefon był na korbkę, zamawiałam Warszawę i czekałam trzy dni na połączenie. Ale to, że była komuna, nie oznaczało, że miało być brudno czy brzydko. Kwiaty tak samo były posadzone jak dziś, mundury czyste, okna wymyte. Pan Władysław Byszewski wzruszył mnie bardzo na ostatnim przeglądzie, mówiąc: to jest ostatnia stadnina, w której masztalerze są w mundurach, mają wyczyszczone buty, białe koszule i krawaty. Konie są mlecznobiałe – te, które powinny być mlecznobiałe. A przegląd przeszło trzystu koni trwa od 10 do 16, zgodnie z programem. Pierwsi wprowadziliśmy też zasadę, że jak klacz jest nieźrebna, to oddajemy pieniądze za stanówkę. Zawsze mówię, że aby coś zyskać, trzeba coś stracić. Planowałam, że jak przejdę na emeryturę, zajmę się porządkowaniem zdjęć, inwentaryzacją pucharów… ale na razie ciągle to odkładam. Mamy pełną dokumentację, w dwóch wielkich księgach, prowadzonych od samego początku. Pierwszy wpis to Adis Abeba (Amurath Sahib – Ofirka po Ofir), urodzona w 1947 roku. Przybyła z Klemensowa w 1953 r. Zapisane charakterem pisma Romana Pankiewicza. W ‘53 przymaszerował też Gwarny, u boku matki, Gwary po Wielki Szlem. A pierwszy źrebak tutaj urodzony to Dakota 1954 (Como – Damba po Oboźny). 56 koni było w Michałowie, gdy jako 57. urodziła się ta klaczka.
M.L.: Najstarszy dziś koń w Michałowie to?
U.B.: Gaskonia, urodzona w 1987 roku. Jest w świetnej kondycji, piękna klacz.
M.L.: Na co pani zwraca uwagę, oceniając ogiera?
U.B.: Dla mnie ważna jest jego matka, babka, cała żeńska strona. Strona żeńska jest wg mnie ważniejsza niż męska. Bardzo wierzę więc w Eksterna. Nieco mniej w Gangesa. Tam siedzą konie trochę kontrowersyjne, powiedziałabym. Choć sam koń jest dobry i gdy dostał taką klacz, jak Pianissima, nie zepsuł jej. To też jest ważne. Proszę sobie przeanalizować klacze, które były pokryte ogierem Comet. One były miernej urody, a on dał coś tak wspaniałego! Gdy przyjechałam do Michałowa, głównie zwracały uwagę „cometki” i „naborki”. Na tamte czasy to było zjawisko. Doskonale je pamiętam, lepiej nawet, niż te późniejsze. Na zdjęciach zbiorowych potrafię je rozpoznać. Nawet gdy Szef do „cometek” kazał dołączać inne, żeby ich było więcej na zdjęciu, to też rozpoznam, które są które. Śnią mi się. Ten Comet uczynił cuda. Niestety padł stosunkowo młodo na kolkę.
M.L.: Jakie ogiery widziałaby pani w Michałowie najchętniej?
U.B.: Skoro Monogramm jest niedostępny, to trudno odpowiedzieć na to pytanie. Nie mam innego wymarzonego ogiera, choć przyznaję, że bardzo podoba mi się syn Laheeba Al Lahab. Ale i Eden C też mi się bardzo podoba.
M.L.: Czy to prawda, że Eden C będzie dostępny w Michałowie?
U.B.: Prowadzimy rozmowy na ten temat, ale nie są to łatwe negocjacje. Między Czempionatem Świata w Paryżu w grudniu a styczniowym pokazem w Al Khalediah jest bardzo krótka przerwa. Trudno będzie pobrać nasienie tego ogiera, zwłaszcza że będzie on cały czas w treningu pokazowym… Interesowaliśmy się też Enzo, ale uważamy, że Eden C jest lepszy. Może po czempionacie w Al Khalediah… Jeszcze nie wiemy.
M.L.: A Kabsztad – zostanie reproduktorem w 2010 r.?
U.B.: Zobaczymy. Wraca do domu i raczej będzie krył, ale czy będzie dostępny dla innych hodowców – to się rozstrzygnie w Paryżu.
M.L.: Tymczasem jesteśmy nadal w epoce Eksterna.
U.B.: W przyszłym sezonie Ekstern idzie do Janowa. Jesteśmy zdania, że bardzo tam będzie pasował. Na córki Gazala przeznaczamy Gangesa. Ja osobiście bardzo lubię Eksterna, widzę jego zalety, choć widzę też jego wady. To jest ten typ ogiera, który daje i bardzo dobre potomstwo, i średnie. Ale generalnie te konie mają w sobie coś bardzo sympatycznego. Lubię jego rodzinę żeńską, jego matkę, siostrę… Jest w tym koniu typowo „michałowska” uroda.
M.L.: Czyli według pani Ekstern jeszcze nie wypełnił swej misji w polskiej hodowli?
U.B.: Ależ on ma jeszcze dużo do zrobienia! Czekamy na jego synów. W tej chwili jest Esparto, który dobrze się zaprezentował i który jest z bardzo dobrej matki. Wiążę z nim spore nadzieje, ale nadal czekam na ciąg dalszy i liczę tu na Marka Trelę i Janów Podlaski! A swoją drogą, gdy budzę się w nocy i nie mogę spać, zastanawiam się, czemu dyr. Krzyształowicz nie dał się przekonać i nie użył Monogramma… Monogramm, poza Michałowem, właściwie nigdzie nie krył. Będąc w Stanach, oglądałam piękne, srokate córki Monogramma półkrwi. Jedną z nich widziałam na którymś pokazie, w klasie pod siodłem: fantastycznie zbudowana, o przecudnej maści. Wspaniała kobyła. I mówię: Panie dyrektorze, skoro nie chce pan kryć nim klaczy arabskich, to może niech pan te srokate pokryje? Nie, pani Urszulo, on u mnie w stadninie kryć nie będzie. I do dziś się zastanawiam, czy to dlatego, że Monogramm był kasztanem? Ale może też po prostu dlatego, że dyrektor się uparł, a potem ciężko mu było się z tego wycofać. Bo przecież Janów miał wówczas konie w typie nawet bardziej pasującym do Monogramma niż Michałów. I skoro w Michałowie rezultat był tak dobry, to jaki mógł być w Janowie? Pamiętam podobną sytuację, gdy z Tierska sprowadzaliśmy Tallina – wiadomo, Tallin to ród Bairactara, którego nam tu zaczynało brakować. Jadę do Brześcia – cośmy tam przeżyli z dr. Markiem Trelą, przechodzi ludzkie pojęcie – aby przywieźć Tallina i Pesennika, ogiery wymienione za Gwizda i Harfiarza. No i proszę sobie wyobrazić, że na zamku, gdzie stał na kwarantannie, oglądamy tego Tallina razem z dyr. Krzyształowiczem, i on mówi: ten koń u mnie nie będzie krył. To prawda, że miał trochę kończyny nie takie jak trzeba… ale w Michałowie dał potem takiego Wojsława! Poza Wojsławem nic, ale dla Wojsława warto było sprowadzić Tallina. A Pesennik, który bił rekordy w Piatigorsku czy Moskwie? Jego potomstwo miało rozgromić tor na Służewcu. Tymczasem po nim nie biegało nic! Tak więc nigdy tak do końca nic nie jest przesądzone.
M.L.: Czasem zdarzają się w Michałowie połączenia dość zaskakujące dla nas, obserwatorów. Znakomite klacze, np Espadrilla, kryte są Kuligiem albo ogierem Werbum – z całym szacunkiem dla tych ogierów. Jaka myśl się za tym kryje?
U.B.: Kulig to Bairactar. Naszym celem było wykrzesanie jakiegoś ogiera z tego połączenia. Bo mimo że Wojsław miał czterech synów – byli to Emanor, Monar, Werbum i Druid – stoimy znów przed faktem, że znowu nie mamy nic. Werbum jest ciekawy rodowodowo, daje piękne głowy, piękne oczy, ale Wendetta, jego babka (niestety po Palasie) – i on po niej – jest nieco miękka. Używamy go oszczędnie, na klaczach, które są bardzo dobrze związane, ale to jest naprawdę trudne. Kuliga już odsunęliśmy, bo okazało się, że idzie to nie w tym kierunku, w jakim byśmy chcieli. Ale zanim się takich rzeczy dowiemy, musimy poświęcić pewne klacze, dać ogierom szansę. A zdarza się i tak, że kryje się klacz tylko po to, żeby w ogóle ją zaźrebić, bo poprzednie próby, np. mrożonym nasieniem, były nieudane. I wtedy trudno mówić o koncepcji hodowlanej.
M.L.: Hodowla jest sztuką cierpliwości. Nie ma pani wrażenia, że dziś tej cierpliwości brakuje?
U.B.: Jedna rzecz mi się nie podoba. Laheeb przyszedł do nas, gdy miał 2,5 roku, a już wcześniej krył. Uważam, że są pewne normy, których się nie powinno przekraczać. Tak samo QR Marc – wyciśnięty do ostatniego plemnika.
M.L.: Na czym polega sztuka kojarzenia wybranej klaczy z ogierem?
U.B.: Należy wyobrazić sobie rezultat tego skojarzenia i dobrać odpowiednich rodziców. Ale biologia płata figle i, jak wiadomo, pełne rodzeństwo może być kompletnie różne. Np. Emigracja kojarzona z Eukaliptusem dała wspaniałą Emigrantkę, Emanację, która była kompletnie inna i Erlandę, która była jeszcze inna. Do tej pory żyje Emigra, też z tego kojarzenia – całkiem różna od pozostałych. Albo słynni bracia El Paso i Elfur. Nie mogliśmy się z dyr. Krzyształowiczem nadziwić, jak rodzeni bracia mogą być tak kompletnie inni. Tak więc ta sztuka kojarzenia to i nos hodowlany, i po prostu szczęście. Są przecież tacy, co myślą, kombinują, a tego szczęścia nie mają i tacy, co są w czepku urodzeni. Trzeba jednak zawsze odpowiedzieć sobie na pytanie, co się chce uzyskać. Ja np. często zastanawiam się nad WH Justicem. Daje piękne głowy, ale także długie, miękkie kłody. Ktoś może spytać: a Eukaliptus? Też dawał nieco miękkiego konia… Ale w sumie całego, pięknego. I teraz rodzi się pytanie: czy produkować konie tylko z ładnymi głowami czy szukać konia, który da potomstwo w typie „monogrammek”?. Do budowy, do ruchu w tym przypadku nie można się przyczepić. To był koń trafiony w dziesiątkę.
M.L.: Jakie są więc podstawowe kryteria doboru?
U.B.: Staramy się dopasowywać do siebie konie typem, nie kojarzyć koni, które są bardzo różne od siebie. Dobierając pary rodzicielskie, patrzymy, czy te konie są do siebie podobne. Np. jeśli klacz jest w typie saklawi, szukamy do niej ogiera w typie saklawi. Nie zawsze da się to stosować dokładnie, ze względów rodowodowych, mamy przecież określoną pulę ogierów. Np. niektóre córki Gazala Al Shaqab są z matek po Monogrammie. Skoro Ekstern w tym przypadku nie jest wskazany, kryjemy Eryksem, który pasuje do nich , chociaż zdajemy sobie sprawę z tego, że matka Eryksa jest też córką ogiera Monogramm. Przeważnie staramy się szukać ogiera, który jest obcy rodowodowo. Tak więc najpierw oceniamy eksterier dobieranych koni, a potem zaglądamy do rodowodu – żeby nie było zbyt dużego zagęszczenia koni, które niosą np. depigmentację czy jasne oko, którego nie lubimy. Ale to jest tylko biologia, nie da się uzyskać źrebięcia, które będzie nosiło tylko dodatnie cechy rodziców, a nic ujemnego. Teraz pewnym ułatwieniem jest dostępność nasienia mrożonego, chociaż nie należy zapominać, że zaźrebianie nim klaczy, z różnych względów jest trudniejsze.
M.L.: Co jest potrzebne, żeby być dobrym hodowcą? Oko, intuicja, doświadczenie? Co jest najważniejsze?
U.B.: Pasja. Wszystko to razem jest ważne, ale pasja sprawia, że człowiek tym żyje. Bez pasji trudno być hodowcą.
M.L.: Czy jeśli pasja jest jednocześnie pracą, znajduje się czas na cokolwiek innego?
U.B.: Pewnie, że tak! Czytanie książek. Ogród, który kiedyś tak bardzo lubiłam uprawiać, a czego dziś już nie jestem w stanie robić. Kocham kwiaty, kocham wszelkiego rodzaju rośliny, znam wszystkie szkółki w okolicy… I wciąż dużo czytam i to z różnych dziedzin – np. uwielbiam Harry’ego Pottera. Przyjechała kiedyś do nas Wisława Szymborska i rozmowa zeszła na nasze lektury. Przyznałam się do tego Harry’ego Pottera i mówię, że mąż się ze mnie śmieje. A na to pani Wisława: pani Urszulo, Czesław Miłosz uwielbiał Pottera! Ostatnio wzięłam się za „Opowieści z Narnii”, które też bardzo mi się podobają. Kocham bajki, wychowana jestem na bajkach.
M.L.: Pozostaje pani trochę w cieniu męża, choć wiemy, że jest pani kluczową postacią w Michałowie. Ale to dyrektor reprezentuje Michałów za granicą, odbiera puchary. Czy trudno jest być w drugiej linii?
U.B.: Nie, mnie się to bardzo podoba. Musi być hierarchia i to szef stadniny powinien ją reprezentować. Uważam też, że powinna być jedna osoba odpowiedzialna za decyzje. I niech to będzie szef. Mnie to odpowiada. Zresztą, i tak nie mogę jeździć po świecie ze względu na stan zdrowia.
M.L.: Wspólna praca, wspólne życie… Tak jest łatwiej czy trudniej?
U.B.: Trudniej, ale ciekawiej. Trudniej, bo praca nigdy się nie kończy, przynosi się ją do domu, a ten najbliższy człowiek jest też tym, któremu najbardziej się w razie czego dostaje.
M.L.: Czy częste są zawodowe spory między państwem?
U.B.: Nie. Czasem miewamy inne zdanie, ale generalnie zgadzamy się co do kierunku.
Każdy z nas oddzielnie przygotowuje plan stanówki: pani Magda Helak, mój mąż, ja. Potem się zbieramy i każdy musi uzasadnić swój wybór. Jeśli jest w stanie przekonać pozostałych, wprowadzamy poprawki. Mój mąż jest w o tyle lepszej sytuacji, że często jeździ za granicę, ogląda potomstwo różnych ogierów. Ale gdy wraca, zdaje mi bardzo dokładną relację.
M.L.: Największe dla pani autorytety światowej hodowli to…?
U.B.: Na pewno Patricia Lindsay – bardzo ją lubię, cenię i szanuję za jej umiejętność patrzenia na konia. Na pewno Kay Patterson, wspaniała hodowczyni. Na pewno Sheila Varian.
M.L.: Jak ważny był dla pani pierwszy szef, Ignacy Jaworowski?
U.B.: Kochał hodowlę i nam tę miłość zaszczepiał. U niego się szlifowaliśmy we wszystkim. Przecież po studiach człowiek niewiele wie. Nauka hodowli koni na SGGW w Warszawie trwa jeden semestr. W Tiersku studenci uczą się tego lat sześć! Dla mnie jednak zawsze najważniejsze było to, że Szef był prawym człowiekiem i patriotą. Gdyby było inaczej, pewnie bym tu nie została. I to, że miał wspaniałego nosa hodowlanego. Brał urlop, gdy było najwięcej wyźrebień, wieczorem maszerował do stajni i czekał na źrebaki. Jeśli nie miał urlopu, to jeszcze o 10 wieczorem chodził do stajni. Bardzo był konsekwentny w swoim działaniu. Pamiętam, jak kiedyś władza nasza naczelna sprzedała doktorowi LaCroix klacz Wizję za 150 tysięcy dolarów. Na co Szef się bardzo zdenerwował i oświadczył, że albo mu Zjednoczenie Hodowli Zarodowej dopłaci 500 tysięcy – bo klacz jest dla niego warta 650 tysięcy – albo sprawę oddaje do sądu. I Wizja wróciła do Michałowa! On nie uznawał rozkazów, gdy miał swoją idee fixe. A Wizję kochał nad życie – dzierżawił ją do Stanów dlatego, żeby podparła El Paso, który niewiele tam zdziałał, poza wygraniem czempionatu, bo trudno było dla niego znaleźć partnerki. To Szef mnie nauczył także, że jak się wchodzi do stajni, konie muszą być tak ustawione, żeby był piękny obraz. Ma być elegancko. To jest wyższa szkoła jazdy. Jak mówił mój wuj: ziemniaki i kwaśne mleko, ale elegancko podane. I oto chodzi w tym wszystkim! Tak samo przegląd: może pani przejrzeć 400 koni i nie zrobi to na pani żadnego wrażenia. A może pani przejrzeć 400 koni i zapamiętać na zawsze. Tu też potrzebna jest reżyseria. Zaczyna np. El Dorada, a kończy cała stawka córek Monogramma. Szef uczył nas, że nawet wykaz musi być napisany elegancko, ładnym pismem, a pieczątki mają być dobrze przybite – że to też pracuje na dobre imię firmy. Bo firma, czyli SK Michałów, jest najważniejsza. W życiu prywatnym i zawodowym.
M.L.: Jak w Michałowie wyglądają poszukiwania imion dla koni?
U.B.: Dopóki był dyr. Jaworowski, to on chrzcił źrebaki. A teraz to jest moje zadanie. I to naprawdę ogromna odpowiedzialność! Mój mąż mówi: a co to tam takiego? A ja odpowiadam: to usiądź, weź ołówek i wymyśl kilka nazw… Jak tylko coś przeczytam albo usłyszę, od razu zapisuję. Specjalnie w tym celu kupuję różne encyklopedie. Niektóre nazwy tworzę sama. Ponieważ tych koni jest tak dużo, nie nad każdym imieniem skupiam się tak samo. Ale jeśli jest źrebak, który bardzo mi się podoba, wtedy staram się nadać mu jak najpiękniejszą nazwę. Czasami kontynuuję tradycję – np. Szef wymyślił imiona „pustynne” – Pustynna Tarcza, Pustynna Burza, ale muszę przyznać, że zaczyna mi już brakować pomysłów… teraz jest jakaś Pustynna Fiesta. To naprawdę jest strasznie trudne! Ostatnio np. kupiłam Starożytny Atlas Świata. Siedzimy z moim synem, oglądamy i on mi mówi: o zobacz, jaka fajna nazwa! Patrzę i cóż… u nas już takie źrebię jest. Czasem imiona przychodzą same. Wieża Babel wzięła się stąd, że ma tak przemieszany rodowód, tyle tam różnych koni z różnych stron świata, że istna wieża Babel! Ale znów jest okropnie trudno to pociągnąć i coś do tej „Wieży” dobrać. Bardzo śmiesznie mój wuj nazywał swoje konie, więc czasem podbieram jego pomysły. Miał Mości Księcia, Poszuma, Ali Babę… Dla mnie nazwa musi był ładna, zwłaszcza jeśli koń jest ładny. W tym roku jest Mateusz – mój mąż trochę oponował, bo mówi: w razie czego będziesz kastrować Mateusza? No trudno, będę! Jest Eustachia, Wieża Marca, Piacenza, Luidor, Labirynt, Dama Karo (od Damy Kier), Forlanda od Formii… która zresztą miała okropną przygodę, bo jako trzydniowa złamała sobie szczękę. Ale zaraz po zdrutowaniu zabrała się do ssania, tak jakby nic się nie wydarzyło. I wszystko zrosło się bez śladu! Dalej Dębowy Gaj… też już przy tych „dębowych” zaczyna mi brakować pomysłów, jednego ogierka nazwałam po prostu Drogowiec, bo już nie wiedziałam, co wymyślić. Pustynny Rajd, Gazania, Editha, Zachodni Brzeg od Zatoki Perskiej, Trojanka od Tonacji. El Capitan, Gaolian od Galilei. Gdy zatwierdzone są nazwy jednego rocznika, już leży notesik i szykuję nazwy na następny sezon. W przyszłym roku urodzi się w Michałowie trzytysięczne źrebię.
M.L.: Z którymi źrebakami z rocznika 2009 wiąże pani największe nadzieje? Czy pojawiła się nowa Emandoria?
U.B.: Pojawiła się nowa Zi, ale nic więcej nie powiem! Klaczka. Nie chcę jednak zapeszyć, a jestem przesądna.
M.L.: Jaka była pani reakcja na pomysł sprzedania na aukcji nieistniejącego embriona Pianissimy?
U.B.: Trochę się zdziwiłam początkowo… Mało wiem o wirtualnym istnieniu koni! Poza tym tyle było pytań: czy to ona ma urodzić, czy chodzi o wypłukanie embriona, którego nosić będzie inna klacz…? Ale skoro to przyniosło taki efekt, jaki przyniosło, to czemu nie? Trzeba iść z duchem czasu. Ja sama, gdybym miała pieniądze, przystąpiłabym do licytacji, bo bardzo tę klacz lubię. Uważam, że to jedna z piękniejszych klaczy na świecie i cieszę się, że ma dziecko po naszym Gangesie. Bardzo byłam wzruszona, oglądając zdjęcia małej Pii. Lubię rodzinę żeńską Szamrajówki. Tak więc można tylko zazdrościć hodowcy, u którego ten przyszły źrebak się urodzi.
M.L.: A w Polsce – komu potrzebne są araby? Na świecie są wyznacznikiem pewnego statusu, są modne, cenione. W Polsce tak naprawdę jest tylko garstka ludzi, którzy się tym pasjonują. Czy na pewno przyszłość należy do arabów?
U.B.: Mój wuj kupował od Szefa, Ignacego Jaworowskiego, wybrakowane ogiery arabskie. I te konie chodziły w zaprzęgu. Codziennie! I to po kilkanaście kilometrów, żeby się wyszumiały. To był malutki pojazd, do tego bardzo delikatne szorowe uprzęże i przecudnie wyglądające konie – z tym, że codziennie w pracy. Bo kiedy stoją po dwa, trzy dni, nie można sobie z nimi dać rady. Tak więc kiedy słyszę, że araby się nie nadają do zaprzęgu, wiem od razu, że to mówi ktoś, kto nigdy nimi w zaprzęgu nie jeździł. Gdyby spróbował ich użyć, przekonałby się, jaki to wspaniały widok! Nie ma drugich takich koni, no może fryzy, które też mają w sobie coś szatańskiego i ujmującego jednocześnie. Mnie, oprócz widoku, ujmuje właśnie ten przyjazny charakter koni arabskich. Gdyby ludzie mieli większą wiedzę o tych koniach, to byłabym spokojna o ich przyszłość. Bo na co dzień – nie mówię tu o wyczynie sportowym – koń arabski jest najwspanialszym stworzeniem, jakie człowiek może mieć!