Reklama
Throat cutting business – biznes podrzynania gardeł

Ludzie i Konie

Throat cutting business – biznes podrzynania gardeł

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Marek Grzybowski, aukcja Polish Prestige 1983. Fot. Norbert Zalis
Marek Grzybowski, aukcja Polish Prestige 1983. Fot. Norbert Zalis

MAREK GRZYBOWSKI – przez 23 lata organizował i prowadził aukcję w Janowie Podlaskim, która za jego czasów odbywała się pod marką Polish Prestige. Dziś jest właścicielem firmy o tej samej nazwie (www.polishprestige.pl). Polskimarabom.com mówi o magii dawnych aukcji, o sztuce licytowania i o tym, kim byli kupcy z lat 70. i 80. A także dlaczego handel końmi bywa nazywany „biznesem podrzynania gardeł”.

Monika Luft: Jak trafił pan do „arabskiego” świata?

Marek Grzybowski: Rozpocząłem przygodę z końmi na studiach. Chciałem jeździć konno, więc zabrałem plecak i pojechałem na wakacje do Łącka, bo było to jedyne miejsce, o którym wiedziałem, że są tam konie: widziałem je kiedyś, jadąc autokarem z wycieczką szkolną. Okazało się jednak, że w tamtejszym Stadzie Ogierów jeździć konno mogą tylko turyści dewizowi. Odprawiając mnie z kwitkiem, dyrektor powiedział, że obok jest PGR, gdzie przyjmują studentów. Już pierwsze lekcje jazdy konnej tak bardzo mi się spodobały, że pomyślałem: kończę handel zagraniczny, jakieś papiery będę przerzucał, a tu jest inny, kolorowy, o wiele ciekawszy świat, pełen kapitalnych ludzi. Szukałem więc pracy, w której mógłbym łączyć tę moją nową pasję z moim wykształceniem. Miałem szczęście – w Animexie, centrali handlu zagranicznego, był wakat w dziale koni i zostałem zatrudniony. Bez żadnej protekcji! To był kwiecień ’72 roku. Jednym z pierwszych moich zadań była pomoc podczas czerwcowej aukcji w Janowie. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z arabami. Poznałem wielkich hodowców. Krzyształowicz, Jaworowski byli dla mnie niczym bogowie. Zobaczyłem tam taką Polskę, jaka zawsze mnie interesowała: piękno, szlachetność, dumna historia… W 1974 prowadziłem już moją pierwszą aukcję.

M.L.: Jak to wówczas wyglądało?

Katalog Nichols Sale 1976
Katalog Nichols Sale 1976

M.G.: Pierwsze aukcje odbywały się bez żadnej promocji. Nasi hodowcy uważali, że polskie konie są tak dobre, że nie potrzebują reklamy. Na aukcje przyjeżdżało czterech czy pięciu klientów, ciągle tych samych. Kupowali u nas konie, a potem sprzedawali je z ogromnym zyskiem za granicą. W ’76 byłem już odpowiedzialny w Animexie za rynek koni arabskich, na najniższym możliwym szczeblu, jako szeregowy pracownik działu koni hodowlano-sportowych. Pojechałem wtedy do USA i trafiłem na aukcję u Mike’a Nicholsa, którego znałem, bo był jednym z tych kilku uprzywilejowanych kupców odwiedzających wówczas Janów i inne stadniny. Elkin, Elkana, sprzedane Nicholsowi, zdobyły tytuły Czempionów USA. To jedne z tych koni, które znakomicie spełniły dalej swoją rolę, promując polską hodowlę na światowych czempionatach. Elkana ustanowiła na aukcji u Mike’a Nicholsa nowy rekord sprzedaży – 185 tysięcy dolarów.

M.L.: Kiedy nastał w Polsce nowoczesny sposób prowadzenia aukcji?

Adam Sosnowski. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego
Adam Sosnowski. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego

M.G.: Gdy wróciłem z USA, pomyślałem, że trzeba robić nasze aukcje tak jak to się robi na świecie. Przede wszystkim chciałem ograniczyć bezpośrednią sprzedaż koni, a cały materiał hodowlany zgromadzić na aukcję. Z dużym bólem, ale zaakceptowano mój pomysł. Ogromną rolę odegrał przy tym Adam Sosnowski, który był naczelnikiem Wydziału Hodowli i Obrotu Zwierzętami w Ministerstwie Rolnictwa. Był jednym z tych ludzi, którzy zaraz po II wojnie, razem z Andrzejem Krzyształowiczem, kierowali akcją odzyskiwania polskich koni i tworzyli państwową hodowlę. Jak wiemy, konie w wyniku wojny były rozproszone po całej Europie. Byłem bardzo dumny, pracując w tym środowisku.

M.L.: Rodzinne tradycje miały znaczenie?

M.G.: Nie, choć w mojej rodzinie była sympatia dla koni. Moja rodzina wywodzi się z zaścianka na Podlasiu. Ojciec był poligrafem, pracował w Wojskowych Zakładach Poligraficznych jako cywil. Mama była księgową. Ja sobie wymarzyłem kiedyś, bodaj na wczasach w Bułgarii, że wakacje spędzę przy koniach.

M.L.: Czym stały się w pana życiu aukcje koni arabskich?

Kay i Richard Pattersonowie, dyr. Andrzej Krzyształowicz i Paweł Warchoł, dyr. Zjednoczenia Hodowli i Obrotu Zwierzętami. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego
Kay i Richard Pattersonowie, dyr. Andrzej Krzyształowicz i Paweł Warchoł, dyr. Zjednoczenia Hodowli i Obrotu Zwierzętami. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego

M.G.: Ogromnym wyzwaniem. Polska oddzielona była od świata żelazną kurtyną. Pamiętam, że gdy klienci, zafascynowani bocianem, lądującym na łące, robili zdjęcia, powodowało to po drugiej stronie Bugu, u radzieckich pograniczników, wzmożoną aktywność. Po dwóch godzinach przyjeżdżał WOP z pytaniem, kto z gości fotografował granicę i dlaczego. Jednemu klientowi wyrwali film z aparatu. Innym razem, podczas zwiedzania, gość zrobił zdjęcie zabytkowemu dworcowi kolejowemu. Niedługo potem do hotelu wpadło SB i zrobiło przesłuchanie, dlaczego fotografujemy obiekty strategiczne. Ponure czasy, ale poza tą szarością, siermiężnością i ubóstwem była też ta Polska, którą warto było pokazywać.

M.L.: Na czym polegała magia pierwszych aukcji?

Marek Grzybowski z jedną z klientek, lata 70. Fot. Marian Gadzalski
Marek Grzybowski z jedną z klientek, lata 70. Fot. Marian Gadzalski

M.G.: Były zupełnie inne, bardzo kameralne. Odbywały się w gronie kilku, kilkunastu osób, w zabytkowej stajni. Na przyczepie od traktora stał aukcjoner, po drugiej stronie klienci. Cała wioska przychodziła się przyglądać. No i była polska gościnność – pikniki nad Bugiem, pilnie „lornetkowane” przez Rosjan, powitalny kieliszeczek wódki, ale przede wszystkim konie, które były dla tamtych klientów objawieniem. Nasz koń, wyhodowany w warunkach, w których dbało się nie tylko o urodę, ale i o pokrój, o ruch, i gdzie próba wyścigowa była jednym z kryteriów oceny konia – to była dla nich nowość. Poza tym, skoro stadnina była państwowa, klienci byli przekonani, że prowadzą interesy z rządem polskim – komunistycznym, bo komunistycznym, ale jednak rządem. Przyjeżdżali kupować od rządu! Wymyśliłem podtytuł „Horses of the State Studs”, aby to podkreślić, bo zorientowałem się, że to ważna marka, która odróżnia konia polskiego od wszystkich innych. A wreszcie – kilkadziesiąt lat nieprzerwanego programu hodowlanego i specjalny mecenat państwa. Komisja hodowlana oceniająca konie tworzyła klimat elitarności tych koni i pewnej ich niedostępności. To było potrzebne, żeby ten rynek budować.

M.L.: Kim byli kupcy z lat 70. i 80.?

Dyr. Andrzej Krzyształowicz, rekordzistka aukcyjna kl. Saletra (67 tys. USD) i Eleanor Romney, rok 1976. Fot. Marian Gadzalski
Dyr. Andrzej Krzyształowicz, rekordzistka aukcyjna kl. Saletra (67 tys. USD) i Eleanor Romney, rok 1976. Fot. Marian Gadzalski

M.G.: W latach 70. to byli ciągle ci sami klienci, hodowcy, zresztą bardzo ciekawe osobistości, np. Holger Ismer, dr Eugene LaCroix czy Patricia Lindsay. Patricia miała stadninę w Anglii, ale bez wielkich luksusów – jak to Anglicy żyjący na wsi. Ubierała się tak, że wsiąkała w polski tłum. Nauczyła się mówić po polsku i kochała polskie konie tak bardzo, że była gotowa jechać do Janowa PKS-em. Rozmawiała głównie z masztalerzami, więc jej polszczyzna była bardzo charakterystyczna – nawet lekko zaciągała na wschodni sposób. Dr LaCroix był inny, mówił wyłącznie po angielsku. Doskonale znał się na koniach, umiał je promować. Kupował je tutaj i odsprzedawał z dużym zyskiem. Baska sprzedano mu prosto z toru wyścigowego. Nabor dzierżył przez kilka lat światowy rekord aukcyjny – 150 tys. dolarów. To było to, co mnie martwiło – że nie mamy dostępu do amerykańskiego rynku, że wszystko odbywa się za pośrednictwem tych kilku osób. Chcieliśmy dotrzeć do klienta końcowego, ale mało który Amerykanin gotów był na przyjazd za żelazną kurtynę. Nie wiedzieli, co ich może czekać, czym to się może dla nich skończyć. W latach 80., po moim pobycie w USA, dostęp do rynku się poszerzył. Zacząłem bywać tam dość regularnie, spotykałem się z hodowcami, zachęcałem ich. A oni, gdy poznali kogoś, kto mówił po angielsku, kto ich upewnił, że nic złego ich nie spotka, zaczęli przyjeżdżać, a aukcja poczęła się cywilizować. Goście zasmakowali w polskich potrawach, poznali polską gościnność – zwłaszcza u państwa Jaworowskich. Pani Jaworowska doskonale gotowała. Z Michałowa wyjeżdżało się nakarmionym i pełnym wrażeń. Pan Jaworowski umiał zareklamować swoje konie. Dyrektor Krzyształowicz był bardziej staroświecki – jemu wystarczało, że on sam wiedział, który z jego koni jest najlepszy. Był też szczery w swych komentarzach – potrafił gościa prowadzić przez stajnie i opowiadać o wadach koni, które pokazywał. Miał mocno przedwojenne spojrzenie na konia. Przed wojną uważano, że koń powinien być niski, na krótkiej, silnej nodze,

Dyr. Ignacy Jaworowski oraz Urszula i Jerzy Białobokowie. Zdjęcie z katalogu aukcji Polish Ovation w USA (1985)
Dyr. Ignacy Jaworowski oraz Urszula i Jerzy Białobokowie. Zdjęcie z katalogu aukcji Polish Ovation w USA (1985)

głowa mniej się liczyła. Noga nie mogła być długa, bo byłaby wtedy słaba, a jak słaba, to nie wytrzymałaby próby wyścigowej, a jak nie wytrzymałaby próby wyścigowej, to koń nie nadawał się do hodowli. Jaworowski więcej jeździł po świecie i miał bardziej nowoczesne spojrzenie na konia, zresztą to m.in. było źródłem późniejszych sukcesów koni michałowskich na pokazach. Koń michałowski lepiej trafiał w gust zachodniego klienta. Niemniej jednak, bardzo długo przewaga genetyczna Janowa Podlaskiego objawiała się tym, że większość polskich ogierów to były ogiery wyhodowane przez Krzyształowicza.

M.L.: Jak powinno wyglądać przygotowanie aukcjonera do licytacji? Powinien znać gości? Konie? Co przydaje się w trakcie licytowania?

Marek Grzybowski, lata 80. Fot. Jan Bolano
Marek Grzybowski, lata 80. Fot. Jan Bolano

M.G.: Licytacja to był końcowy etap pracy związanej z przygotowaniem aukcji. Rynek tworzyło się poprzez zapraszanie ludzi. Aby ich zaprosić, trzeba było ich poznać. Aby ich poznać, trzeba było mieć trochę odwagi, by się do nich zbliżyć. Ja miałem wielu przyjaciół w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie, sporo jeździłem, byłem przyjmowany trochę jak emisariusz rządowy. Oto ktoś, kto reprezentuje stadniny państwowe, warto więc z nim rozmawiać. W początkowym okresie trenerzy czy handlarze – a to się często pokrywa – nie traktowali mnie jak konkurencji, w związku z czym mnie nie zwalczali. Miałem dostęp do klientów, znałem tych, którzy przyjeżdżali na aukcję. Wiedziałem, co komu jest potrzebne albo ile kto może wydać na konia. To się bardzo przydawało.

M.L.: Jak buduje się napięcie podczas aukcji?

Marek Grzybowski z Jerzym Milczarkiem, kierownikiem Działu Koni w Animexie. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego
Marek Grzybowski z Jerzym Milczarkiem, kierownikiem Działu Koni w Animexie. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego

M.G.: Napięcie buduje się i przed aukcją, i podczas aukcji. Przed aukcją trzeba stworzyć katalog, który będzie na tyle atrakcyjny, by wzbudzić zainteresowanie. Na początku nasz katalog był bardzo siermiężny, ale wkrótce zaczęliśmy angażować świetnych fotografów, a w końcu zapraszaliśmy już tylko profesjonalistów amerykańskich, którym tworzyliśmy taki program pobytu, by mogli dobrze sfotografować konie. Potem trzeba było ten katalog rozpowszechnić, by przynajmniej na miesiąc przed aukcją trafił do klientów. A jeszcze później budowało się atmosferę poprzez usuwanie wszelkich przeszkód, które klient mógłby napotkać, począwszy od przeprowadzenia go przez VIP-owskie przejście na lotnisku i zawiezienia do hotelu, aż po dowiezienie go do Janowa. Uruchomiliśmy nawet most powietrzny między Janowem Podlaskim a Warszawą – trzy helikoptery latały i woziły klientów, bo codzienne kursowanie: dwie i pół godziny w jedną i dwie i pół godziny w drugą, było zbyt męczące. W Janowie nie było wówczas żadnego hotelu, gdzie goście mogliby przenocować. Następnie cykl pokazów i sama oprawa aukcyjna – namiot, czyli zamknięta przestrzeń, w której uwaga gości była skoncentrowana wyłącznie na koniach. W późniejszych latach zrezygnowaliśmy z namiotu, bo publiczność już się nie mieściła. Nie sprzedawaliśmy żadnych biletów, wstęp był wolny – dla nas to była wielka frajda i zaszczyt, że ludzie chcieli oglądać, kibicować i swoimi emocjami pobudzać kupujących. Dla klientów arabskich mieliśmy w Janowie Podlaskim pokój modlitw. Przyzwoite jedzenie, możliwość odpoczynku – wszystko to sprzyjało dobrej atmosferze podczas aukcji. Po aukcji organizowaliśmy objazd po Polsce, by klienci zobaczyli, prócz stadnin i pól, także trochę zabytków, trochę polskiej kultury.

M.L.: We wszystkich relacjach prasowych z tamtych aukcji, niezależnie od autora, powtarzają się komplementy pod pana adresem. Podkreślane jest „świetne, dynamiczne”, „pełne ekspresji”, „w oszałamiającym tempie” prowadzenie; przy okazji sprzedaży Druida pisano o „płomiennym przemówieniu” i „czarowaniu kupców”. „Mistrz w swym fachu”, „amerykański sposób prowadzenia sprzedaży” – jak pan się tego nauczył?

Elkana, rekordzistka aukcji Nicholsa (185 tys. USD). Zdjęcie z katalogu Nichols Sale 1976
Elkana, rekordzistka aukcji Nicholsa (185 tys. USD). Zdjęcie z katalogu Nichols Sale 1976

M.G.: Wzorce czerpałem z aukcji Mike’a Nicholsa, ale ja w zasadzie uchodzę za mruka, więc do końca nie wiem, jakim sposobem udało mi się nabyć tę umiejętność. Być może miał na to wpływ fakt, że to były szczęśliwe lata dla polskiej hodowli, bo Polska, po okresie Solidarności, w ogóle budziła duże zainteresowanie. A i w nas, Polakach, festiwal Solidarności wyzwolił całkiem nowe pokłady optymizmu i energii. Zaczęliśmy bardziej się do siebie uśmiechać i to przełożyło się na tę atmosferę. Ale aukcje prowadziłem już od 1974 roku. Z drżącymi kolanami sprzedałem wtedy kilka koni. Potem, z roku na rok, byłem coraz lepszy. Reakcja publiczności uskrzydla. Kiedy prowadzę monolog aukcyjny, rolując cenami, w pewnym momencie urywam go – i wtedy zapada cisza, która jest oczekiwaniem na to, co się wydarzy. Milczy publiczność, milczą klienci. To trwa kilka sekund, choć wydaje się, jakby ciągnęło się całą wieczność. Po czym następuje przeskok licytacyjny o, powiedzmy, 50 tys. dolarów. I wtedy wybucha ogromny aplauz publiczności. To jest swego rodzaju sztuka. O ile w życiu jestem nieco roztargniony, to podczas licytacji potrafię tak się skoncentrować, że dostrzegam każdy ruch kupców. Ktoś licytuje podniesieniem ręki, ktoś skinieniem głowy, ktoś zamknięciem oczu. Oczywiście przy kilkudziesięciu osobach licytujących jest to łatwiejsze, a powyżej setki staje się bardziej skomplikowane. Ale wiem, gdzie siedzą klienci i wiem, czym są zainteresowani, bo wcześniej z nimi rozmawiam. To pomaga. Dużo zależy też od ringmanów, których sobie „wychowałem”. Oni, przekrzykując się, tworzą dodatkowy nastrój. Na tym to polega. Moja żona śmieje się, że odkąd skończyły się aukcje, nie mam już nic do powiedzenia.

M.L.: Czy dawne aukcje miały też swoje cienie?

Dyr. Andrzej Krzyształowicz. Zdjęcie z katalogu aukcji Polish Ovation (USA, 1985)
Dyr. Andrzej Krzyształowicz. Zdjęcie z katalogu aukcji Polish Ovation (USA, 1985)

M.G.: Istniały zagrożenia. Jednym z takich momentów był Czarnobyl (1986). Poszła plotka, że cały teren Polski jest skażony, że konie będą miały choroby, defekty. Obawialiśmy się, że klienci będą się bali przyjechać. Daliśmy wtedy niespotykaną na aukcjach gwarancję, że w przypadku urodzenia się źrebięcia z defektami, przyznamy darmową stanówkę lub zrekompensujemy klientowi straty finansowo. I klienci dopisali. Inne obawy wywoływała ostra konkurencja. Trenerzy amerykańscy zaczęli postrzegać nas jako rywali. Istniała zresztą cały czas swoista rywalizacja między końmi pure Polish i straight Egyptian. „Egipcjanie” starali się wskazywać dziury w rodowodach polskich koni, twierdzili, że nie wiadomo, skąd się te konie wzięły. Na forum WAHO trwała wówczas dyskusja, co jest arabem, a co nie. James Stream, wieloletni prezes WAHO, przeciął tę dyskusję i stwierdził: wszystkie araby zapisane do ksiąg stadnych to są konie arabskie. To była słuszna decyzja, bo przecież każda hodowla gdzieś się zaczyna. A w Polsce dodatkowo było wiele krwawych przejść, wojen, podczas których część pogłowia ginęła, potem się odnajdywała, a konie rozpoznawano na podstawie paleń i opisów. Tak było po wrześniu 1939, kiedy stadnina janowska uległa rozproszeniu, a Krzyształowicz i Sosnowski identyfikowali odnalezione egzemplarze. Jedna z anegdot opowiada o klaczy, którą nazwali Ofirka, bo rozpoznali w niej cechy Ofira. Nie było na to papierów, dopiero potem jej rodowód zrekonstruowano. Księgi stadne nie zaginęły, problem polegał na dopasowaniu rodowodów do konkretnych, odnalezionych koni. Wspominając nasze ówczesne obawy, muszę powiedzieć, że w Stanach Zjednoczonych od początku lat 80. zaczęły pojawiły się tendencje, które zdecydowały o obecnym kształcie hodowli koni arabskich. To była przede wszystkim budowa ogromnych stadnin, zastosowanie na szeroką skalę sztucznej inseminacji i embriotransferu. Te wszystkie techniki, które w Polsce wtedy jeszcze nie były dostępne, niepokoiły nas, bo o ile w Polsce hodowla koni arabskich ciągle jeszcze była starodawną sztuką opartą na tradycji, na wiedzy, na systemie hodowlanym istniejącym u nas od stuleci – tak w Stanach Zjednoczonych pojawiło się niebezpieczeństwo umasowienia tej hodowli. Obawialiśmy się nadprodukcji koni arabskich i mocnego spadku cen. To zresztą wkrótce nastąpiło.

M.L.: Był pan świadkiem historycznych momentów, gdy splatała się historia kraju i koni.

Katalog aukcji 1980
Katalog aukcji 1980

M.G.: Pamiętny był rok ’80 – znakomity, choć wcześniej baliśmy się pacyfikacji strajków. Porozumienia między rządem a strajkującymi podpisano 30 sierpnia. Gdy ogłosiłem to tuż przed aukcją, publiczność i klientów ogarnął prawdziwy entuzjazm. Próbowaliśmy kiedyś namówić Mike’a Nicholsa, by nakręcił film, ukazujący te splecione losy ludzi i koni, ale chyba nie widział on możliwości „sprzedania” tego tematu w Stanach. Za to polskie konie arabskie, własności Ventura Farms, zagrały w serialu „Dynastia”. David Murdock, właściciel tej stadniny, kupił Bandosa i wiele jego córek. Bohaterka serialu Krystle w pewnym momencie jechała do Warszawy, by negocjować z rządem – czyli ze mną – zakup koni.

M.L.: Stan wojenny z roku ’81 nie wpłynął na popularność aukcji?

Katalog aukcji 1982
Katalog aukcji 1982

M.G.: Klienci przyjechali, gdyż znając nas, nie odczuwali specjalnych lęków. Aukcja w stanie wojennym była o tyle dziwna, że zostałem powołany do wojska. Jak wielu innych drobnych działaczy Solidarności – byłem wiceprzewodniczącym związku w Animexie – zostałem zapakowany na trzy miesiące do wojska jako oficer rezerwy. I siedzieliśmy w namiotach na poligonie… Animex próbował mnie wyciągnąć, ale zwolnili mnie dopiero na samą aukcję. Przyjechałem, wystrzyżony na łyso.

M.L.: Która z licytacji najbardziej zapadła panu w pamięć?

Kartka z katalogu aukcji 1988: klacz Fuga
Kartka z katalogu aukcji 1988: klacz Fuga

M.G.: Licytacje, które najbardziej utkwiły w mojej pamięci, to niekoniecznie te, które przynosiły najwyższe sumy – np. Bandos: 826 tysięcy – lecz te, które stanowiły największą niespodziankę. Klacz Fuga w ’88 roku została wyceniona bardzo nisko. Podczas wyceny ktoś powiedział: taka ordynarna kobyła, z łbem jak wiadro, najwyżej 7 tys. dolarów. Ona jednak wyszła na scenę i od razu poczułem, że publiczności bardzo się podoba. Pod wpływem muzyki, świateł, braw piękniała z każdą chwilą swojego występu. Rozpocząłem licytację od 30 tys. dolarów. Pomyślałem, że zainteresowanie publiczności warte jest przynajmniej takiego początku. Licytacja postępowała bardzo szybko, 40, 50, 60 tysięcy dolarów, publiczność biła brawo, a klacz była coraz piękniejsza, drobniutkie żyłki wyszły jej na spoconym ciele, prychała na scenie, poruszała się znakomitym, wysokim chodem. Licytacja przekroczyła 70 tysięcy dolarów – 71, 2, 3, 4 – sprzedaliśmy ją w końcu za 77 tysięcy. Pomyślałem, że koń arabski to jest taka fantastyczna krew, która potrafi swoją urodę, nawet ukrytą, zademonstrować wtedy, kiedy trzeba.

M.L.: Najbardziej pechowa aukcja?

Katalog aukcji 1984
Katalog aukcji 1984

M.G.: W 1984 roku dział reklamy Animexu wymyślił do katalogu czarną okładkę – mnie się nie podobała, ale zgodziłem się, by nie torpedować współpracy. No i wywrócił się samochód z końmi na drodze z Michałowa. Dwa konie wycofano z aukcji. Ale najgorsze, że w tamtym roku na szosie do Janowa zginął człowiek. Korespondent agencji UPI (United Press International) rozbił się samochodem.

M.L.: Ówczesna prasa entuzjazmowała się takimi gośćmi, jak Armand Hammer – „przyjaciel Lenina” – pochodzący z Odessy amerykański potentat naftowy.

M.G.: Przyjazd Armanda Hammera w 1981 roku spowodował pewien nacisk polityczny na nas, bo on miał nie tylko wielki majątek, ale i przyjaźnie w Związku Radzieckim. Zamierzał kupić ogiera El Paso i liczył na łatwość tego zakupu. Ogier był już bardzo znany. Zdobył wcześniej tytuł Czempiona USA i przydomek „The horse that money couldn’t buy” (Koń, którego nie można kupić), gdyż hodowcy wielokrotnie odmawiali jego sprzedaży, szeroko wykorzystując tego ogiera w polskiej hodowli. Gdy Hammer pojawił się w Polsce, koń był już przeznaczony do sprzedaży – zostawił w kraju wystarczającą liczbę córek. Przy wielkim stole zasiedli hodowcy i przedstawiciele Zjednoczenia Obrotu Zwierzętami, ale niemal nikt nie mówił po angielsku. Na szczęście, bo dzięki temu mogłem w spokoju prowadzić negocjacje. Trwały dość długo, bo nie

Strona klaczy Sasanka w katalogu aukcji 1981. Klacz zakupiona przez Armanda Hammera
Strona klaczy Sasanka w katalogu aukcji 1981. Klacz zakupiona przez Armanda Hammera

chcieliśmy tak od razu ulec. W pewnym momencie Hammer powiedział: daję pół miliona dolarów za konia! Wszystkim oczy się zaokrągliły i już chcieli potaknąć, ale powiedziałem: chwileczkę, pół miliona to nie przyjmiemy, ale za milion jesteśmy gotowi się zastanowić. Hammer uderzył dłonią w stół i wykrzyknął: sprzedany! A ja pomyślałem: kurczę, chyba za nisko zalicytowałem. I mówię: wie pan, ale pod jednym warunkiem. Jutro jest aukcja i musi pan jeszcze dokupić przynajmniej pięć klaczy do El Paso. Zapłacił za te klacze ok. 380 tysięcy dolarów, ale nadal miałem wrażenie, że gdybym powiedział „półtora miliona”, to też by klepnął.

M.L.: Przy ówczesnym czarnorynkowym kursie dolara, to były niewyobrażalne kwoty.

M.G.: Te wielkie sumy przelatywały mi przez usta, ale nie robiły na mnie wrażenia.

M.L.: Jak finansowana była aukcja?

Bandos w katalogu aukcji Polish Ovation (USA, 1985)
Bandos w katalogu aukcji Polish Ovation (USA, 1985)

M.G.: Początkowo wszystkie koszty pokrywał Animex. Na początku lat 90. zaczęły się prywatyzacje, dużo mówiło się również o prywatyzacji Animexu. Wtedy zacząłem przestawiać aukcję na samofinansowanie – szukaliśmy sponsorów, wprowadziliśmy niewielkie opłaty za stoliki VIP, by zapewnić zwrot kosztów. To się udawało – im więcej polityków i mediów było zainteresowanych, tym więcej pojawiało się sponsorów; im więcej sponsorów, tym lepsza oprawa, i tym samym więcej ludzi chętnych, by się tam pokazać. Ostatnie moje aukcje – 1999, 2000 – to były aukcje, które się samofinansowały, czyli koszty organizacji i promocji były pokrywane z pieniędzy sponsorskich.

M.L.: W tamtych latach był pan już „na swoim”.

Marek Grzybowski z córką Martą. Aukcja 1997. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego
Marek Grzybowski z córką Martą. Aukcja 1997. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego

M.G.: Z Animexu odszedłem z całą ekipą w ’92. Założyliśmy firmę Polish Prestige z myślą o tym, że kiedyś będziemy robić aukcję. Przez kilka lat Animex organizował ją nadal bez naszego udziału i aukcje zaczęły mocno pikować. W ’95 sprzedaż spadła do poziomu 370 tys. dolarów. Wtedy hodowcy zaprotestowali i zażądali powrotu Grzybowskiego. W ’96 podpisaliśmy ze stadninami umowę na organizację aukcji. Czasu było mało, bo umowę podpisaliśmy w marcu, ale wiedzieliśmy, jak to robić i mieliśmy na świecie wielu przyjaciół. Umowa zawierała 10 punktów i mieściła się na jednej stronie. Już podczas pierwszej aukcji podwoiliśmy obrót. Każdy następny rok okazywał się lepszy. Koszty aukcji dzieliliśmy proporcjonalnie do przychodów. Stadnina, która zarobiła więcej, brała na siebie więcej kosztów. My pracowaliśmy dla marży, która wynosiła 11% i partycypowaliśmy w 11% kosztów. Ponieważ zostało to uczciwie wymyślone, nikt do nikogo nie miał pretensji. Ale z namiotu musieliśmy zrezygnować. Aukcje zaczęły odbywać się w tej samej przestrzeni, co pokaz, czyli pod chmurką. Były chyba ze dwa takie lata, kiedy nas potężnie zlało.

M.L.: Pana rozstanie z Animexem było chyba dość burzliwe?

Marek Grzybowski ze wspólnikiem Radosławem Wiszniowskim, lata 90. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego
Marek Grzybowski ze wspólnikiem Radosławem Wiszniowskim, lata 90. Fot. z archiwum Marka Grzybowskiego

M.G.: Namawiałem dyrekcję, żeby wyłączyć z prywatyzacji Biuro Koni, którego od czasów Solidarności byłem szefem – po Solidarności szybko awansowałem, bo nagle, ni z tego ni z owego, stałem się politycznie poprawny. Ale to się nie udało i założyłem spółkę Polish Prestige, nadając jej nazwę pochodzącą od aukcji w Janowie. Uważałem, że mam do tego moralne prawo, ba ta nazwa to był mój pomysł. Bałem się też, że po moim odejściu ktoś sobie tę nazwę przywłaszczy. Do dziś jest to rozpoznawalna marka. Toczył się potem spór o prawa do nazwy, ale w końcu podpisaliśmy ugodę. Jednak w wyniku tego rozstania część materiałów promocyjnych została w Animexie. Po latach odnaleziony został film, nakręcony w ’85 roku przez amerykańską ekipę Arabian Horse Video Magazine, z moim udziałem jako współautora i współproducenta. Niemal zapomniałem, że taki film w ogóle istniał! Dużo przedsięwzięć reklamowych zrealizowaliśmy wspólnie z kolegami ze Stanów Zjednoczonych. Przed aukcją Polish Ovation Sale powstał bardzo dobry film, który w Polsce gdzieś zaginął. Był pokazany raz w telewizji polskiej, ale nie ma śladu po tej kopii.

M.L.: Dlaczego mówi pan o tym biznesie „throat cutting business”?

Okładka katalogu aukcji Polish Ovation (USA, 1985)
Okładka katalogu aukcji Polish Ovation (USA, 1985)

M.G.: „Biznes podrzynania gardeł” to określenie, które pojawiło się w Stanach w połowie lat 80. Znaczyło, że w handlu końmi arabskimi nie można liczyć na żadne względy, za to należy liczyć się z absolutnie nieokiełznaną konkurencją. Wszystkie chwyty są dozwolone, by przechwycić klienta i pogrążyć konkurentów. Należy pamiętać, że hodowla koni arabskich to jeden z najtrudniejszych rodzajów hodowli, dlatego że praktycznie wszystko, co się wyhoduje, trafia na rynek. Hodowcy muszą nieustannie szukać nowych rynków zbytu. Rynek światowy kontrolują głównie agenci i trenerzy-prezenterzy, którzy intensywnie poszukują ludzi, których można zainteresować inwestowaniem w konie arabskie. Jednak w tym biznesie przyrost liczby ludzi z dużymi pieniędzmi jest mniejszy, niż przyrost pogłowia. W związku z tym konkurencja wymusza coraz większą przedsiębiorczość i coraz większą bezczelność. Wokół każdej nowej twarzy pojawia się natychmiast, jak stado piranii, tłum agentów, którzy próbują tę osobę przeciągnąć do siebie i utrudnić dostęp do niej wszystkim innym. Częścią tego biznesu jest więc agresywna promocja i bezwzględne, czasem brutalne, nieprzebierające w środkach działania.

M.L.: Nie marzył pan, by samemu hodować konie, albo chociaż mieć jedną czy dwie klacze?

Galop nad Bugiem: Tomasz Skotnicki i Marek Grzybowski, lata 70. Fot. Marian Gadzalski
Galop nad Bugiem: Tomasz Skotnicki i Marek Grzybowski, lata 70. Fot. Marian Gadzalski

M.G.: Miałem kiedyś taki sen, że do Piastowa, gdzie mieszkam, przyjechał samochód wyładowany końmi i wysadził do mojego małego ogródka cztery konie. Przerażony zastanawiałem się we śnie, jak ja je będę karmił i co one będą w tym moim ogródku robić. Na szczęście, był to tylko sen…

Mogło się jednak zdarzyć, że organizator aukcji stałby się właścicielem konia, np. gdyby jakiś koń sprzedany wrócił z zagranicy. Stadnina teoretycznie mogłaby nie chcieć go przyjąć, a ja przecież byłem odpowiedzialny za sprzedaż. Kiedyś aktorka Stefanie Powers została namówiona przez jednego z dyrektorów sprzedaży z Animexu na kupno konia. I rzeczywiście, przyjechała na aukcję, kupiła konia, a potem zupełnie nie wiedziała, co z nim zrobić. Dłuższy czas tej klaczy nie odbierała, a stadnina też nie chciała jej przyjąć. Aż wreszcie przekonaliśmy hodowcę, żeby wcielił ją z powrotem do stada. Pozostała więc w domu z adnotacją w swej biografii, że należała przez chwilę do gwiazdy filmowej.

Kanał You Tube polskicharabów.com: Obejrzyj zaginione i niedawno odnalezione filmy zrealizowane w 1985 w Polsce przez ekipę Arabian Horse Video Magazine! Filmy komentuje Marek Grzybowski:

Klip muzyczny

Hodowla

Pokaz Narodowy 1985

Aukcja Polish Prestige 1985

Artykuł w wersji angielskiej do pobrania jako PDF »

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.