Reklama
Klacze babolniańskie. Powrót do kraju. Wojenne losy koni czystej krwi arabskiej 1939-1946, cz. 4

Ludzie i Konie

Klacze babolniańskie. Powrót do kraju. Wojenne losy koni czystej krwi arabskiej 1939-1946, cz. 4

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Bona (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)
Bona (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)

W polskim programie hodowli koni czystej krwi arabskiej  kanon stanowi  15 rodzin żeńskich, które uznawane są za czysto polskie. Są wśród nich tzw. linie sławuckie, jarczowieckie, białocerkiewska, importowane  z Anglii i  Francji oraz tzw. linie babolniańskie, które trafiły do Polski wraz z naszymi końmi arabskimi rewindykowanymi z Niemiec w 1946 roku. Są to rodziny klaczy: Semrie or.ar. (imp. do Babolny 1902), Adjuze or.ar. (imp. do Babolny 1885), Bent-El-Arab or.ar. (imp. do Babolny 1855) i Scherife or.ar. (imp. do Babolny 1902). Klacze z linii babolniańskich trwale zapisały się w polskiej hodowli i należą dziś do elity hodowlanej w naszym kraju. Dlatego  warto przypomnieć, w jakich okolicznościach te niezwykle cenne linie trafiły do polskiej powojennej  hodowli.

 

Brda (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)
Brda (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)

Węgry w czasie wojny były sojusznikami Niemiec i walczyły u ich boku na froncie wschodnim.  Po przegranej wojnie, konie ze stadniny w Babolnie, ewakuowane przez Niemców przed zbliżającym się frontem, stały się formalnie zdobyczą wojsk sprzymierzonych  i znalazły się w  miejscowości Bergstetten w Bawarii  w okupacyjnej  strefie amerykańskiej. Ale póki co, nikt się nimi nie interesował, nikt ich nie chciał karmić i tym cennym klaczom groziła śmierć głodowa. Wreszcie zainteresowali się nimi Amerykanie i po wywiezieniu najcenniejszych koni do USA, pozostałe skierowali do instytutu Behringswerke w Marburgu (stanowiącego oddział owianego złą sławą koncernu IG Farben), gdzie miały być użyte do produkcji surowicy przeciwróżycowej świń. Kiedy dr Henryk Harland z Zarządu Stadnin Polskich w Niemczech na początku stycznia 1946 roku otrzymał informację o klaczach węgierskich znajdujących się w Marburgu, natychmiast udał się tam w towarzystwie rotm. Kazimierza Bobińskiego i rozpoczął pertraktacje z Niemcami na temat zakupu klaczy. Niemcy wystąpili z ofertą wymiany klaczy węgierskich na konie robocze, będące w posiadaniu Zarządu Stadnin Polskich w Niemczech po przejęciu majątku Grabau, gdzie mieścił się ośrodek doświadczalny, w którym starano się wyhodować konia pospieszno-roboczego według koncepcji Gustawa Raua. W tamtym czasie związek hodowców koni elektoratu Hesji poszukiwał pilnie koni roboczych i hodowlanych dla rolnictwa, był więc zainteresowany końmi, które Zarząd Stadnin Polskich miał w Grabau. Pomimo niemałych trudności, zawarto ostatecznie porozumienie dotyczące wymiany koni. Za zgodą okupacyjnych władz amerykańskich, 15 lutego 1946 roku zawarto umowę pomiędzy Heskim Związkiem Hodowców a Zakładami Behringa. Zgodnie z tym porozumieniem, Związek miał dostarczyć 181 koni nadających się do wytwarzania surowicy, w zamian odbierając z Zakładów Behringa  55 koni szlachetnych i 16 hucułów. Następnie, na mocy umowy pomiędzy Związkiem Hesji a Zarządem Stadnin Polskich w Niemczech, reprezentowanym przez dra Henryka Harlanda, Zarząd miał przejąć konie węgierskie, przekazując Związkowi w zamian 97 koni z Grabau (były to konie z programu Gustawa Raua). Ostatecznie przyjęto przelicznik przewidujący parytet 1,5 konia pochodzącego z krzyżówki za jedną klacz arabską. Koszty transportu miały ponosić obie strony. Do końca lutego 1946 roku konie węgierskie przeprowadzono z Marburga do Atefeld i Mansbach (w amerykańskiej strefie okupacyjnej), skąd wysłano je do Grabau (w brytyjskiej strefie okupacyjnej).

 

Płk dr wet. Tadeusz Andrzejewski (fot. archiwum)
Płk dr wet. Tadeusz Andrzejewski (fot. archiwum)

W swoich wspomnieniach z tamtego okresu płk dr wet. Tadeusz Andrzejewski tak opisywał  finał tej transakcji: „Poszli masztalerze i przyprowadzili tych siedemnaście klaczy bardzo szlachetnych do Nettelau, gdzie stała janowska stadnina. Wśród nich były cztery czy pięć czystej krwi arabskiej, reszta półkrwi Shagya. Wszystkie miały węgierskie palenia, ale my nie mieliśmy ich rodowodów i w sezonie kopulacyjnym kryło się trochę „na oko”. Po kilku miesiącach Anglicy zorientowali się, jakie kapitalne głupstwo zrobili – przyjechali i obłożyli sekwestrem te babolnianki – nie wolno ich było  wywozić do Polski, a transporty już szły”*.  Końmi węgierskimi, które zakupił Zarząd Stadnin Polskich w Niemczech, zainteresował się nieprzychylny Polakom Amerykanin płk John H. Allen, odpowiedzialny za sprawy restytucji mienia. Próbował podważyć legalność transakcji; spór trwał do września i w sprawę zaangażowały się Polska Misja Restytucyjna oraz Polska Misja Wojskowa w Berlinie. Anglicy nie przyjmowali argumentów, że Polacy faktycznie uratowali koniom węgierskim życie. Brytyjskie władze okupacyjne poleciły Zarządowi Stadnin Polskich w Niemczech zwrócić zwierzęta Amerykanom. Stefanowi Zamoyskiemu udało się złożyć formalny protest, co powstrzymało procedurę natychmiastowego zwrotu koni. W tym czasie grupa koni babolniańskich powiększyła się o ok. 25 źrebiąt urodzonych w roku 1946. Wszystkie klacze pochodzące z Babolny otrzymały imiona na „B”, natomiast hucuły na „W”. Wobec realnej groźby zwrotu koni Amerykanom, płk Stefan Zamoyski i dr Henryk Harland, wbrew rozkazom, na własną odpowiedzialność, zdecydowali się wysłać konie węgierskie do Polski. „Mimo to, szmuglowaliśmy je do kraju. W wykazach, które każdorazowo Anglicy musieli zatwierdzać, wszystkie one miały nazwy zaczynające się na literę B – a więc były Bitki, Bułeczki, Bajki i tak je przemycaliśmy po kilka w każdym transporcie, chociaż ciągle pod strachem, bo łatwo je było poznać i odróżnić na sam widok”*. Węgierskie klacze dołączano do transportów polskich koni,  mieszając je razem.  Konie udało się szczęśliwie „przemycić”, a  kiedy sprawa się wydała, płk Zamoyski złożył raport, w którym wytłumaczył motywy swojego postępowania. Dla dra Henryka Harlanda i płka Stefana Zamoyskiego sprawa  niewykonania polecenia przełożonych zakończyła się bez konsekwencji.

 

Bryła (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)
Bryła (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)

W końcu marca 1946  roku do Niemiec przyjechała z Polski komisja w składzie: gen. L. Bukojemski, inż. S. Schuch, X. Koźmiński i J. Bochenek, która dokonała przeglądu stadnin. Zdecydowano się wysłać wszystkie konie, wraz ze sprzętem i personelem, drogą morską przez Lubekę do Gdyni. Jako punkt gromadzenia koni wyznaczono stadninę Cleverhof, położoną niedaleko Lubeki. W Gdyni mieli oczekiwać na konie specjalnie wyznaczeni hodowcy, których zadaniem było rozsyłanie koni do odpowiednich stad ogierów, stadnin lub na tor wyścigowy w Warszawie. Po wyjeździe gen. Bukojemskiego do Polski, płk Stefan Zamoyski przystąpił do pertraktacji z władzami brytyjskimi w sprawie powrotu polskich stadnin do kraju. Po niełatwych negocjacjach, Zarząd Stadnin Polskich w Niemczech otrzymał do dyspozycji dwa małe statki: „Helgoland” i „Askania”, służące dotychczas do przewozu bydła. Na każdy z nich można było  załadować 40 koni: „Cały ten kram musiał się zmieścić na okręcie – duże słowo, takim małym starym Pockeboocie, kursującym normalnie od portu do portu. Były dwa okręty, które kursowały na przemian. Jeden nazywał się Askania, a drugi Helgoland. Ja pływałem kilka razy Askanią – kapitanem był Niemiec, załoga składała się z dwunastu marynarzy, przeważnie zwolnionych po kapitulacji z łodzi podwodnych, tzw. U-bootów. Szukali roboty, gdzie się dało, w Niemczech była bieda. Konie były umieszczane na najniższym pokładzie. Na środku okrętu od góry do dołu był luk kwadratowy, którym w klatce spuszczał dźwig konia aż do spodu”*. Konie ustawiane były głowami do środka szerokiego korytarza, odgrodzone metalową kratą, a zadem przyparte do burty okrętu tak ściśle, aby nie mogły obracać się ani kopać. Podczas drogi pojono je i zadawano siano na korytarzu. Żegluga w tamtym czasie była bardzo niebezpieczna, bowiem Bałtyk był jeszcze zaminowany. Trasy były wytyczone bojami i kapitanowie mieli instrukcje, aby nie oddalać się od boi więcej jak 300 metrów w każdą stronę. Trasa rejsu rozpoczynała się w Trawemunde, starym lubeckim porcie, który opisał pięknie Tomasz Mann w swoim Doktorze Faustusie.  Z  Trawemunde statki płynęły na północ aż do szwedzkiego Treleborga  i stamtąd, gdy już widać było Treleborg, zawracały na południe w kierunku Gdyni. Tylko taki szlak był wówczas odminowany.  Wysyłanie koni do kraju przebiegało na ogół sprawnie. Dwa stateczki ruchem wahadłowym krążyły pomiędzy Lubeką a Gdynią. Pierwszy statek odpłynął w połowie sierpnia, a ostatni w połowie listopada. Wraz z końmi wysyłano personel z rodzinami, ich dobytek i inwentarz, tak że często stateczek wyglądał jak Arka Noego. Starano się w pierwszych transportach wysyłać źrebne klacze, aby uniknąć jesiennych sztormów na Bałtyku, co mogło im zaszkodzić .

 

W Niemczech pozostali jeszcze por. Andrzej Prądzyński i Leonid Ter Asaturow, aby zebrać konie, których nie udało się wcześniej odnaleźć. Powrócili w sierpniu 1947 roku, przywożąc 164 konie. Ogółem, Zarząd Stadnin Polskich w Niemczech wysłał do kraju 1827 koni, w tym 39 klaczy czystej krwi arabskiej, 12 sztuk młodzieży oraz ogiery Witraż, Wielki Szlem i Amurath Sahib.

 

Bulwa (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)
Bulwa (zdjęcie z archiwum Romana Pankiewicza)

14 klaczy babolniańskich, które ostatecznie założyły swoje rodziny w Polsce, stanowiło znaczące wzmocnienie ówczesnej hodowli.  Ich wartość hodowlana okazała się  po latach nie do przecenienia. Najlepsze potomstwo w polskiej hodowli dały: Bulwa 1937 oraz Brda 1934. Wiele z nich zostało matkami ogierów użytych w polskich stadninach, jak Anarchista 1947 czy Doktryner 1950, a także takich jak Arax 1952 (od Angary 1947 – córki Brdy), który – użyty w Tiersku – wszedł do kanonu światowej hodowli. Pod koniec 1951 roku Polska zwróciła władzom węgierskim 15 klaczy babolniańskich: Bulwę 1937, Bryłę 1939, Bonę 1937, Balię 1936, Bombę 1935, Bojaźń 1934, Baśń 1937, Brzytwę 1932, Bruzdę 1934, Brdę 1934, Blagę 1937, Basztę 1932, Bajaderę II 1940, Brankę 1932, Bazę 1934. W Polsce pozostały ich córki, które założyły istniejące do dnia dzisiejszego rodziny żeńskie. Niestety los nie był do końca łaskawy dla tych pięknych i niezwykle cennych klaczy. Po powrocie na Węgry zostały zgładzone w 1957 roku,  na fali kolektywizacji rolnictwa po rewolucji 1956 roku.

 

Arax (fot. archiwum)
Arax (fot. archiwum)

Jak napisał w swojej książce „Dwa wieki polskiej hodowli koni arabskich (1778-1978) i jej sukcesy na świecie” prof. Witold Pruski: „Rewindykacja koni z Niemiec miała ogromne znaczenie dla odbudowy zniszczonej wojną i okupacją hodowli. Szczególnie ważną rolę odegrał powrót naszych arabów, gdyż późniejsze światowe sukcesy na tym polu zawdzięczamy w ogromnej mierze właśnie uratowaniu naszej elity wywiezionej do Niemiec”.

—————————————————

*Wszystkie cytaty pochodzą ze wspomnień Tadeusza Andrzejewskiego.

 

Literatura:

W. Pruski, „Dwa wieki polskiej hodowli koni arabskich (1778-1978) i jej sukcesy na świecie”

H. Harland, „Powrót z tułaczki”, w: „125 lat Wyścigów konnych”

R. Pankiewicz, „Polska hodowla koni czystej krwi arabskiej 1918-1939”

M. Śliż, „Z Marburga do Polski, czyli jak ocalono babolniańskie klacze”,  Koń Polski 5/2008

T. Andrzejewski,  „Urodzony w stajni” 2005 (wspomnienia)

 

Czytaj więcej na ten temat:

Józef Tyszkowski i jego epopeja. Wojenne losy polskich koni arabskich 1939-1946, cz. 1

Niemcy w Janowie. Wojenne losy polskich koni arabskich 1939-1946, cz. 2

Leonid Ter Asaturow i epopeja wołyńska. Wojenne losy koni czystej krwi arabskiej 1939-1946, cz. 3

Klacze babolniańskie i ich wpływ na współczesną polską hodowlę

 

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.