Reklama
Z dziennika Atamana: Po co komu polski arab…?

Felietony i recenzje

Z dziennika Atamana: Po co komu polski arab…?

Monogramm, fot. Urszula Sawicka

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email

Od wielu lat myślę o napisaniu tekstu na ten temat, a tytuł, jaki mi pierwotnie przyświecał miał brzmieć: Quo vadis polski arabie? Uznałem jednak, że to zbyt patetyczne, sentymentalne, być może napuszone, dlatego zastanówmy się zwyczajnie, po co komu jeszcze polski arab?

Nie ma chyba mądrego, który umiałby na to pytanie jednoznacznie i sensownie odpowiedzieć, a już zwłaszcza ogarnąć kwestię: dokąd ten nasz arab idzie? Sam też nie zamierzam się wymądrzać, a jedynie chcę się podzielić kilkoma przemyśleniami. Być może będą one głosem wołającego na puszczy, ale nie można wykluczyć, że skłonią do jakiejś refleksji, wywołają namysł czy dyskusję, a może i zapłodnią kogoś do podjęcia jakichś działań.

To jak to jest z tym naszym polskim arabem, uświęconym tradycją, ugruntowanym zdobywanymi przez wieki liniami i rodami, historią wypraw po konie, legendą kresowych stadnin, opiewanym przez poetów, malowanym przez artystów, kochanym przez świat, pure Polish? Na moje oko jest do… bani, chociaż korciło mnie, żeby użyć innego słowa. Używając technicznej przenośni, z oryginalnej fabryki, wypuszczającej na świat unikatową markę, staliśmy się montownią obcych marek, które z polskim arabem i naszą filozofią, tudzież sztuką hodowlaną, mają tyle wspólnego, co Zenek z operą w Sydney.

Wyścigowe

Mamy dzisiaj w hodowli dwa nurty. Pierwszy wyścigowy. Przez lata obecność arabów na torze służyła próbie dzielności, selekcji zdrowia, budowy, charakteru. Arab nigdy nie był koniem wyścigowym, został stworzony zupełnie do czego innego, ale w pewnym momencie uznano, że tor to jedyna możliwość sprawdzenia dużej części pogłowia pod kątem zdrowia i talentów użytkowych. Dzisiaj araby ścigają się dla samego ścigania, inaczej mówiąc, ścigają się wyłącznie po to, żeby wygrać, bo na dobrą sprawę o to chodzi w wyścigach. Z tego powodu ludzie bawiący się i hodujący konie na wyścigi sięgają po reproduktory, które dają potomstwo rozwijające najwyższe prędkości na krótkich dystansach. No i mamy zalew koni francuskich z domieszką pustynnych, których pustynność jest tak głęboko ugruntowana, że nawet nie idzie się dokopać do kości protoplastów, tak są głęboko, żeby sprawdzić, ile araba jest w arabie. Złośliwi wręcz twierdzą, że to konie z pustyni, ale pod Dublinem. Tak czy inaczej, takie konie nadają dzisiaj ton rywalizacji na polskich torach, a polskie państwo szerokim gestem sponsoruje próby dzielności potomstwa francuskich i pustynnych reproduktorów. Na otarcie łez dla koni nieposiadających tych genów, a których przodkowie zaznaczyli się na pokazach w ręku wymyślono paraolimpiadę pod nazwą gonitwy eksterierowe.

„Francuzy” na torach przerabialiśmy już sto lat temu; wówczas, kiedy połapano się, w jaką stronę to idzie, wycofano konie z krwią znad Sekwany z wyścigów na polskich torach. Dzisiaj to nam nie grozi. Zresztą niech każdy hoduje co chce i jak chce. Niemniej może warto pomyśleć o programie, który zabezpieczyłby interesy ludzi hodujących i hołubiących polskie tradycyjne konie. Pomysłów jak to zrobić może być pewnie dużo, dla mnie ciekawą inicjatywę zgłosił bodaj Longin Błachut, aby wypłacać premie hodowlane koniom reprezentującym tradycyjne polskie linie i rody.

Klacze Pianissima i Pinga, fot. Stuart Vesty

Pokazowe

Drugi zasadniczy nurt w naszej hodowli to konie pokazowe, inni mówią szołowe, a jeszcze inni twierdzą, że to araby ozdobne. Niestety idzie to w tę stronę, że z roku na rok araby pokazowe coraz bardziej stają się sztuką dla sztuki. Tutaj rządzą panujące aktualnie mody, trendy, wspomagane siłą perswazji, bo przecież nie jest ładne to, co jest ładne, ale to, co się komu podoba. W efekcie pokazowy arab w coraz większym stopniu staje się jakimś dziwnym, sztucznym tworem, mającym coraz mniej wspólnego z koniem arabskim i jego odwiecznymi cechami przynależnymi rasie.

Roman Pankiewicz mawiał, że hodowla na jedną cechę, w tym przypadku urodę, powoduje, że inne cechy znikają z pola widzenia, przestaje się o nie dbać, zabiegać, selekcjonować, a efekt bywa dość opłakany. Parę lat temu znajomy hodowca pokazowych arabów zagadnął mnie w te słowa: Słuchaj, jak mi się urodzi z brzydką głową, to ci go dam do rajdów. A ja mu na to: dobra, ale jak mnie się urodzi byle jaki rajdowiec, to ci go dam do pokazów. No co ty –protestował zdziwiony – nie będzie się nadawał. A ty myślisz, że na tym twoim koniku, co ma siedemnaście i pół w nadpęciu, krzywe nogi, kopytka wielkości literatki, metr pięćdziesiąt w kapeluszu, nadpobudliwym i z popapraną psychiką, to gdzie ja zajadę?

W ramach wytchnienia od poważnych tematów, historia sprzed paru dni. Dzwoni nowy miłośnik arabów: Mówiłeś, że trudno znaleźć konia, co by miał 155 wzrostu, a ja kupiłem araba, co ma dwa metry. Dwa metry? – nie daję wiary do słuchawki. Tak, a z uszami nawet więcej.

Wracając do Pankiewicza, pan Roman dodawał, że hodowla na jedną cechę jest tak naprawdę najłatwiejsza i najtańsza. Być może przy obecnej wąskiej specjalizacji nasze wiodące stadniny nie są w stanie hodować inaczej, chociaż kiedyś nam się to udawało. Ale to było za czasów, kiedy hodowaliśmy piękne i dzielne, dbając zarówno o urodę koni jak o ich zdrowie i talenty użytkowe. Jak dla mnie ostatnimi końmi, które łączyły te trudne do pogodzenia cechy były „monogrammy”. Taka czempionka jak Kwestura przebiegała w zdrowiu cały sezon, w sumie osiem startów, co jak na trzyletnią klacz jest dużo, raz wygrała i zawsze przychodziła płatna. Dzisiaj to już nierealne i bynajmniej nie dlatego, że tor zalała obca krew.
Najbardziej jednak martwi mnie to, co na dłuższą metę musi z powyższego wynikać. Otóż nie mam złudzeń, że hodowla koni pokazowych w dzisiejszej skali jest zgodą na selekcję poprzez rzeźnię. I mniejsza z tym, czy robimy to sami, czy rękoma takiego bądź innego pośrednika, który kupi w pęczku, za psi grosz, wybierze osobniki, które jeszcze jako tako będą nadawały się pod siodło, a resztę…

Kwestura, fot. Zuzzana Zajbt

Polskie araby

Nasza hodowla, jej unikatowość i potęga oparte były na kilkunastu rodzinach żeńskich i niewiele mniejszej liczbie rodów męskich, z których najstarsze sięgają korzeniami ponad dwieście lat wstecz. I tu znowu przywołam Pankiewicza, który twierdził, że polska hodowla ma do dyspozycji ogromną paletę barw, a im więcej na tej palecie kolorów (w tym przypadku linii i rodów), tym pełniejszy, piękniejszy i bardziej zjawiskowy obraz można namalować.

I wiecie jak jest dzisiaj z tą paletą? Według najnowszych danych z Michałowa: ponad 70 procent ogierów tej stadniny reprezentuje ród Saklavi I. Jeśli idzie o klacze, ponad 60 procent matek to również ten sam ród Saklavi I. Czyli językiem hodowlanej kuchni: Gazal na słodko, Gazal na gorzko, Gazal w pięciu smakach, Gazal na surowo, Gazal z rusztu, Gazal pieczony i smażony. Ewentualnie faszerowany kuzyn Gazala, nadziewany półbrat, duszony pociotek i grillowany przyszywany szwagier. Pełna paleta barw.

A gdzie nasze historyczne rody męskie? Przejrzałem ofertę stanówki. Kuhailan Haifi: stoją dwa dziadki w Michałowie, w Janowie nie ma nic. Krzyżyk: słownie jeden w Michałowie, w Janowie nic, Bairactar jeden na trzy państwowe stadniny i to taki, że nikt go z pamięci nie wymieni. Kuhailana Afasa nie mają w ogóle, jeśli nie liczyć prezentu od szejka, ale ten jest nie z naszej bajki. Ibrahima w całej elitarnej hodowli reprezentuje jeden ponad dwudziestoletni Alwaro i szlus.

Halo!!! Obecna ekipo, której Polska, tradycja, historia i wszystko, co nasze nie schodzi z patriotycznych ust, gdzie ta narodowa paleta naszych uświęconych tradycją, dokonaniami, słynnych na cały świat polskich rodów? Może wreszcie pora przekręcić tę hodowlaną wajchę.

Po co nam polskie araby, skoro nie biegają tak szybko jak francuzy i nie są w stanie wygrywać na konkursach Miss Świata z egipskimi miskami? Tu musielibyśmy wrócić do początku i zastanowić się, do czego przez wieki hodowany był polski arab?

Z pewnością dla piękna, żeby jego pan mógł pochwalić się urodziwym koniem. Dla jego dzielności, twardości, cech użytkowych. Pisałem o tym wielokrotnie, ale przypomnę: Rzewuski w trzynaście dni przeleciał na Muftaszarze dystans ok. 1000 km z Aleppo do Istambułu, Dzieduszycki na Merdżamkirze podróżował jednego dnia z Jarczowiec do Jezupola, a miejscowości te dzieli 140 km. Sanguszko zażywał koni w zaprzęgu i jego araby były w tym niezrównane. Czartoryski cenił araby twarde z dobrą psychiką, nie za nerwowe, które w użytku były nie do zdarcia i dobrze jadły. Wreszcie hodowaliśmy araby z miłości do konia krwi wschodniej, który trafiał w estetyczne gusta zamiłowanej w Oriencie szlachty, odpowiadał jej charakterem i był niezrównany w potyczkach z konnicą tatarską czy turecką. Może trudno w to uwierzyć, ale dawniej arabiarze byli także, a może przede wszystkim, koniarzami i to niejednokrotnie znamienitymi. Dla odmiany, dzisiaj o koniarzy wśród arabiarzy tak samo łatwo jak o ogiery z polskich rodów w państwowych stadninach.

Jeśli polski arab przetrwa, to tylko w małej prywatnej hodowli, pogardliwie zwanej peryferyjną. To właśnie w małych stadninkach azyl znalazły państwowe ogiery z cennych rodów, których pozbywano się z hodowli, bo zbyt brzydkie, aby dały potomstwo mogące rywalizować na pokazach z szejkowymi cudeńkami. A że zdrowe, poprawne, urodziwe, długowieczne, z dobrą psychiką… A komu to potrzebne?

Ceny koni poszły ostatnio dość mocno w górę, chociaż najmniej arabskich. Ludzie potrzebują zdrowych, mądrych, zrównoważonych i urodziwych koni do przygody, wędrówki, współistnienia, kochania. Potrzebują polskiego araba, tylko nie bardzo wiadomo, skąd go wziąć. Na rynku wciąż nie ma zrobionych, gotowych do jazdy koni, promocja leży całkowicie, a przekaz jest taki, że ludzie, ba, nawet koniarze powszechnie kojarzą araba z wypastowanym, silnie przestraszonym pudelkiem na smyczy, a nie dzielnym wierzchowcem pod siodło.

Wbrew pozorom nie namawiam do zawracania Wisły kijem i rezygnowania z kierunku pokazowego. Chodzi mi jedynie o proporcje. Od lat obserwuję jak z dzielnych, użytkowych linii na siłę robi się czempiony, kryjąc klacze modnymi ogierami. Efekt jest przeważnie taki, że gubi się gdzieś dzielność, a uroda i tak nie powala sędziów na kolana. Myślę sobie, że warto pochylić się nad programem hodowli polskiego araba w oparciu o nasze historyczne rody, który byłby dopełnieniem całości hodowli. Takie konie świetnie znajdą się na rynku, a właściwie przygotowane mogą osiągać całkiem satysfakcjonujące ceny. Naszą odwieczną marką było piękno i dzielność zaklęte w jednym, bo przez wieki wychodziliśmy z założenia, że arab nawet najpiękniejszy musi być do czegoś. Konkretnie do tego, żeby na niego siadać i jechać.

Podziel się:

Facebook
Twitter
WhatsApp
Email
Reklama
Reklamy

Newsletter

Reklamy
Stigler Stud
Equus Arabians
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.