Ten lipcowy dzień roku 2000 pamiętam nadzwyczaj dokładnie: rano dostałem kopniaka w twarz od własnego konia – na szczęście nie aż tak mocno, żeby nie móc funkcjonować – po południu poznałem Ludwika Maciąga. Związek przyczynowo-skutkowy oczywiście żaden, ale pretekst do dysputy o koniach znakomity, choć prawdę mówiąc Profesor nigdy nie potrzebował specjalnej zachęty, by o wierzchowcach rozprawiać. Potrafił godzinami opowiadać o jeździectwie, kawalerii, o swojej ułańskiej przeszłości.
Ledwie zaczęliśmy rozmowę, a już wspomniał o oddziale „Zenona”, w którym służył jako żołnierz zwiadu konnego. Wspomniał jednak o tym nie po to, by mówić o sobie, ale o swoim bohaterskim dowódcy Armii Krajowej, Stefanie Wyrzykowskim, pseudonim „Zenon”, skazanym po wojnie przez sąd komunistyczny na karę śmierci i cudem ocalałym.
– O, a tam na poręczy schodów – wskazał Profesor – wisi oficerska kulbaka, którą „Zenon” sprezentował mi podczas wojny i której wciąż używam.
Słuchałem pana Ludwika z zapartym tchem i już wtedy wiedziałem, że prędzej czy później do tych opowieści wrócę. Okazja nadarzyła się rok, a może dwa lata później, gdy zbierałem materiał do książki „Historie przedmiotami pisane”.
Tak oto Ludwik Maciąg stał się jednym z „moich” bohaterów. A kiedy książka już wyszła, zadbał, by pierwsze promujące ją spotkanie z czytelnikami odbyło się w zaprzyjaźnionym z nim Wyszkowie. Byłem rad, że wygospodarował na nie czas i wraz z aktorką, Magdą Stużyńską – także „moją” bohaterką – dzielili się spostrzeżeniami i uwagami.
Miałem też nie lada satysfakcję, że Magda i Profesor poznali się dzięki mnie. Niesamowite, jak szybko przypadli sobie do gustu. Z boku sprawiali wrażenie dwóch zagubionych połówek, które odnajdują się przypadkiem w gąszczu ludzkich dusz. Magda zaskoczyła Ludwika Maciąga nieprzeciętną wiedzą – w tym malarską – był zdumiony, jak wiele wie nie tylko o sztandarowych postaciach sztuki, ale także o mało znanych twórcach. On z kolei ujął aktorkę sposobem bycia, kulturą i erudycją, którą emanował wszędzie i zawsze.
Atmosfera była przednia; nic więc dziwnego, że po „służbowym” spotkaniu z czytelnikami, zorganizowaliśmy zupełnie prywatne w gulczewskiej chacie Profesora. Tam artysta pokazał nam wiele prac, także te, które skrywał na strychu i rzadko się nimi chwalił. Pejzaże, płótna o tematyce wojennej, oczywiście konie: i te samotne, i te w zaprzęgach… Wrażeniom nie było końca, niestety czas umykał z zawrotną prędkością, musieliśmy się zbierać.
W drodze powrotnej – może trudno w to uwierzyć – ale ani na moment nie przestawaliśmy rozmawiać o Profesorze; o Profesorze człowieku, twórcy, koniarzu. Przypominałem sobie nawet drobiazgi, ot choćby, jak którejś zimy woziłem Profesora od piekarni do piekarni w poszukiwaniu suchego chleba dla jego koni i psów. Magda z kolei nie mogła wyjść z podziwu dla niezwykłej siły osiemdziesięcioparoletniego człowieka. I nie chodziło jej li tylko o siłę fizyczną.
– Kiedy mnie uścisnął na do widzenia – mówiła – odczułam coś, czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej podczas żegnania się czy witania z mężczyzną. W tym uścisku było całe jego życie i cały ON: niezłomny, twardy, szlachetny, odważny, romantyczny… Nie dam rady wyrazić tego słowami; staram się i nie wychodzi – to chyba ten jeden z nielicznych momentów, w którym okazuje się, jak język potrafi być ubogi!
Słuchając Magdy, zorientowałem się nagle, że nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy.
– To chyba Radość – szepnęła.
– Niemożliwe! – odpowiedziałem. – Musielibyśmy przejechać Warszawę?
I… przejechaliśmy – oto m.in. dlaczego rozmowa z kierowcą powinna być zabroniona!!! Na szczęście owa Radość nie wprawiła nas w smutek. Dobre humory dowieźliśmy pod same drzwi. Żegnając się, Magda zaproponowała, byśmy za jakiś czas znowu wybrali się w profesorskie progi. Nie wiem czemu, ale od razu zacząłem sobie to przyszłe spotkanie wyobrażać. Przede wszystkim byłem ciekaw, czy dopisze nam takie szczęście, jakie do tej pory sprzyjało w moich kontaktach z Profesorem: kiedy mnie zapraszał, najczęściej był sam na gospodarstwie, dzięki czemu mogliśmy swobodnie pogadać. A to naprawdę rzadkość, bo przez jego dom w Gulczewie przewijały się tabuny gości. Bywał zresztą zły, gdy przez iksa, czy igreka tracił cenny czas, w którym mógłby coś namalować, wyrzeźbić, naszkicować… Przelewania z pustego w próżne nie znosił!
Minęło kilka miesięcy. Zadzwoniłem do Profesora i powiedziałem, że chętnie byśmy go z Magdą odwiedzili. Ucieszył się, ale z racji stanu zdrowia – narzekał na przeciągające się przeziębienie – prosił o przełożenie wizyty o kilka tygodni. I tak przekładaliśmy ją parę razy… Kiedy artysta poczuł się lepiej, pech chciał, że do szpitala trafiła Magda. Wspólny wypad po raz kolejny poszedł ad acta. Zobaczyłem się z Profesorem dopiero wiosną 2007 na wernisażu Anny Dębskiej. Zapytał wtedy, jak postępują prace nad moją nową książką; odrzekłem, że ukaże się we wrześniu.
– O, to ja nie dożyję…
Tych słów oczywiście nie potraktowałem serio; nie miałem zresztą pojęcia, ba, on sam jeszcze wtedy nie wiedział, jak bardzo był chory.
Mijały kolejne tygodnie, miesiące, utrzymywałem z Profesorem kontakt telefoniczny, a Magdy, jak na złość, nie mogłem złapać: a to miała próby, a to zdjęcia… w końcu pojechała na urlop.
– Może by tak pan do mnie wpadł na kawę – zapytał Profesor, gdy zadzwoniłem w lipcu. – Tylko proszę mi nie mieć za złe, ale ja dłużej jak pół godziny to już nie daję rady rozmawiać…
Kilka dni później stukałem do profesorskich drzwi. Znowu dopisało mi szczęście: był sam. Rozmawialiśmy o fotografii, malarstwie, o… uzależnieniach.
– Niech pan nigdy nie przestaje pisać o hipoterapii narkomanów, to wielka sprawa, jak dużo konie mogą dać tym ludziom – mówił, a temat znał znakomicie z racji stałych kontaktów z wyszkowskim ośrodkiem Monaru.
Słuchałem Profesora, co kilka minut jednak ukradkiem zerkałem na zegarek. Kiedy mówiłem: to ja już pójdę, prosił, by jeszcze z nim posiedzieć. Był tego przedpołudnia w rewelacyjnej formie, wydłużył nasze spotkanie do przeszło trzech godzin, a na pożegnanie odprowadził mnie do furtki oddalonej od domu dobrych kilkaset metrów.
Następne dni spędzał na przemian w szpitalu i w domu… Nieprawdopodobne siły zebrał jeszcze na uroczystość nadania mu 12 lipca 2007 tytułu Honorowego Obywatela Wyszkowa. Przemawiał, udzielał wywiadów, sprawiał wrażenie, jakby wygrywał z chorobą.
Kilka dni później obchodził swoje ostatnie, 87., urodziny. Zapraszał, ale obowiązki dziennikarskie nie pozwoliły mi go odwiedzić. Złożyłem mu jedynie telefoniczne życzenia, a przy okazji autoryzowałem z nim wypowiedź, jakiej udzielił mi dla miesięcznika „Koń Polski” w związku ze swoim honorowym wyróżnieniem. Ów tekst miał ukazać się w numerze sierpniowym. Nie ukazał, bo zaginął w drukarni. Profesor nigdy się o tym nie dowiedział i… „dobrze”, bo na tych kilku zdaniach wyjątkowo mu zależało. Przytoczę je więc w tym miejscu:
„Jestem wzruszony, to oczywiste, choć nie lubię zaszczytów, wyróżnień, laurów. Uroczystość z udziałem przedstawicieli władz ma jednak dla mnie zawsze szczególne znaczenie, mogę przypominać o tym, o czym należy pamiętać nie tylko w Wyszkowie, ale w Polsce: Kultura kraju nie jest błahostką, tymczasem władza najczęściej ją ignoruje, nie docenia tradycji dla kształtowania przyszłych pokoleń. Powinniśmy uczyć się od Żydów, dla nich kultura zawsze stała na pierwszym miejscu. U nas tymczasem można bezskutecznie upominać się o wartości, których nikt nie docenia albo, co gorsza, nie rozumie. Ot choćby lokalny drobiazg: od lat próbuję przekonać decydentów do stworzenia rzecznego skansenu na skarpie wyszkowskiej. Żyją jeszcze flisacy, którzy pływali tratwami po Bugu, mogą pomóc w odtworzeniu historii. Za kilka lat będzie za późno. Takich przykładów mam setki…”
Ludwik Maciąg zmarł 7 sierpnia 2007 roku. Gdy tylko ta wiadomość do mnie dotarła, próbowałem skontaktować się z Magdą. Bezskutecznie. Dodzwoniłem się do niej dopiero pod koniec sierpnia albo na początku września:
– To kiedy pojedziemy do Profesora ? – zapytała na dzień dobry, gdy tylko usłyszała mój głos.
– Nie pojedziemy…
Fragment będącej w przygotowaniu książki „Zapiski rozrzucone po kątach – biografia rodzinna inaczej”