PROF. ANDRZEJ STRUMIŁŁO – rocznik 1927, wybitny polski artysta, z sukcesami spełniający się w wielu dziedzinach: malarstwie, grafice, rysunku, fotografii, ilustracji, projektowaniu książek, wystawiennictwie, scenografii. Autor poezji i książek o przyrodzie i kulturze. Podróżnik i kolekcjoner, znawca Orientu. Kierował pracownią graficzną Sekretariatu Generalnego ONZ, współtworzył Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie. W swojej stadninie na wschodzie Polski, niedaleko Sejn, trzyma konie czystej krwi. Jest barwną postacią polskiego środowiska „arabiarzy”.
Monika Luft: Siedlisko, które założył pan w Maćkowej Rudzie nad Czarną Hańczą, gdzie przez ponad dwadzieścia lat hodował pan araby, nadal jest pana miejscem na ziemi?
Andrzej Strumiłło: Jestem hodowcą-amatorem – zastarzałym amatorem, wielbicielem rasy, jej kibicem, ale nie mogę nazwać się specjalistą. Moje obowiązki warszawskie nie pozwalają mi na to, bym mógł w Maćkowej Rudzie przebywać stale, ale są tam konie, jest mój syn, jest koniuszy. Tak więc to miejsce żyje – ale jak długo i w jakiej formie przetrwa, tego nie wiem. Chciałoby się mieć jeszcze źrebięta… Zostawiłem sobie cztery klacze zarodowe, o pewnej wartości genetycznej. Czarina, moja najstarsza klacz, która ma w tej chwili dwadzieścia kilka lat i jest w bardzo dobrej formie, nie tak dawno jeszcze miała źrebię. Czarina jest córką Etograma i Czary po Banat, z linii Czapelki. Czara poszła do Anglii, a Etogram, syn El Paso, doczekał swoich dni w Janowie. Córka Czariny, kasztanowata Czadra po Perliku, duża, mocna klacz o bardzo spokojnym charakterze, też przebywa w Maćkowej Rudzie. Jest mocniejsza od swego ojca, bo Perlik był ogierem miłym, ładnym, dorodnym, ale niewielkim. Czadrę przyuczyłem do zaprzęgu – była nawet demonstrowana w Janowie przed publicznością polską i zagraniczną. Następna klacz, też na „Cz”, jest najmłodszą córką Czariny, po ogierze HS Etiquette, hodowli państwa Wattsów. Na cześć Charliego Wattsa otrzymała imię Czarla. Mam też skarogniadą klacz Czasufi, którą zostawiłem sobie dla jej maści i pięknego pokroju, choć głowę ma bardziej w typie francuskim niż polskim. Jej ojciec Epejos po Pilot, kary ogier janowski, został sprzedany do Francji i odniósł tam nawet pewne sukcesy pokazowe. Był czas, gdy miałem i 15 koni, wśród nich takie, które się wyróżniły, jak ogier Czakamar (po Eldon), w swoim czasie jeden z najlepszych biegających arabów. „Kamar” znaczy po arabsku księżyc, a „Czakamar” – Księżyc od Czariny.
M.L.: Pana dom stoi w miejscu, gdzie w epoce kamiennej była osada łowców reniferów. Odbudował pan stuletnią podlaską chatę. Szukał pan siedliska z historią?
A.S.: Urodziłem się w Wilnie, wychowałem na ziemi nowogródzkiej, stąd klimaty północne są mi bliskie pod każdym względem – krajobrazowym, językowym, klimatycznym. Po przyjeździe do Polski, tuż po wojnie, w 1945 roku, ciągnęło mnie na północ i już w latach 40. pokochałem Mazury, zbudowałem tam dom i jakiś czas mieszkałem we wsi Krzyże. W latach 70. miałem z kolei dom w Niedźwiedzim Rogu nad jeziorem Śniardwy. Już wtedy trzymałem konia, który nawet miał w sobie trochę krwi arabskiej, choć niezbyt wiele. To była córka ogiera angloarabskiego Śmiały, własności rzeźbiarki Anny Dębskiej, i klaczy hanowerskiej Bolida, także własności artysty rzeźbiarza, Mieczysława Weltera. Źrebak, mój pierwszy własny koń, to była klaczka o imieniu Strzałka. Tak przyzwyczaiła się do puszczy i do jeziora, że wchodziła do wody po samą szyję – wystawał jej tylko łeb – by jeść młode trzciny. Tę klacz, ze względu na wyjazd za granicę, musiałem sprzedać. Znalazła dom pod Warszawą i wygrała nawet warszawskiego Hubertusa.
M.L.: Czy ktoś z pana przodków bądź z bliskiej rodziny hodował konie lub jeździł konno?
A.S.: Moja rodzina pochodzi z ziemi mińskiej, więc prawdopodobnie u moich przodków konie były, bo wówczas wszyscy ludzie ziemi na tamtych terenach je mieli. Ale mój dziadek i ojciec uciekli stamtąd podczas rewolucji październikowej. Ojciec walczył przeciwko bolszewikom i osiadł potem w Wilnie. Nie miał już ziemi, gospodarstwa, tak więc o koniach nie było mowy. Mama moja była dziewczyną z zaścianka Sudaty. Ziemia mego dziadka graniczyła od strony północnej z Zułowem, które to majątki w XIX wieku dzierżawili Piłsudscy. Tutaj właśnie tam przyszedł na świat marszałek Józef Piłsudski.
M.L.: A czy byli w pana rodzinie artyści?
A.S.: Nie było artystów. Moi przodkowie zajmowali się pługiem i szablą.
M.L.: Wojenne perturbacje spowodowały zamieszanie z pana datą urodzenia… I rozdzielenie rodziny.
A.S.: Chłopców po 15. roku życia wywożono z terenu Białorusi, gdzie mieszkaliśmy, na roboty przymusowe do Niemiec. Moja mama, by mnie uratować przed wywózką, odmłodziła mnie o rok. I to zostało w papierach do dziś. Potem, w 1944, znów mnie to uratowało, bo może bym zginął na Wale Pomorskim albo pod Berlinem, a tak wzięto mnie do roboczych batalionów kolejowych, zamiast wysłać na pierwszą linię frontu. Byłem już przeszkolony, ale jeszcze nie wcielony do oddziałów liniowych.
M.L.: Inny wojenny epizod to ten, gdy krył się pan w trumnie, którą przygotował sobie pana zapobiegliwy dziadek.
A.S.: To było wcześniej, w ’39 roku. Mój ojciec uciekł do jeszcze wtedy wolnej Litwy, a ponieważ moja mama bała się, że nas wywiozą albo aresztują (ja byłem wówczas 12-letnim chłopcem), wyjechałem z Lidy do dziadków, do małej miejscowości pod Nowogródkiem. I tam chowałem się na strychu, by mnie bolszewicy nie znaleźli. Rzeczywiście skrytką była trumna.
M.L.: Mimo ucieczek i wojennych przymusowych podróży, został pan, już jako dorosły człowiek, podróżnikiem. A to w Polsce lat 50. nie było łatwe, niewiele osób wypuszczano z kraju. Panu się to udało.
A.S.: Mechanizm był bardzo skomplikowany. Początkowo to była kwestia szczęścia – po prostu ktoś musiał! Pierwszą poważną podróż zagraniczną odbyłem do Pekinu, w roku 1954, z okazji 5-lecia Chińskiej Republiki Ludowej. Pojechała tam wtedy delegacja kulturalna, w składzie: śpiewaczka Stefania Woytowicz, pianistka Regina Smendzianka, ludzie pióra Jan Kott i Tadeusz Breza, z malarzy ja, a z filmu Jerzy Zarzycki, autor filmu „Robinson warszawski”. Był także sinolog oraz dziennikarz Rudolf Hoffman. Mieliśmy szansę zwiedzić całe Chiny, i to w uprzywilejowanych warunkach. Bardzo dużo podczas tej podróży rysowałem, zrobiłem chyba 200 szkiców i rysunków, które potem wystawiono w Akademii Sztuk Pięknych w Pekinie. Chiński marszałek Czu Teh kupił 15 moich prac. Na przyjęciu siedziałem obok Panczenlamy i Dalajlamy, bardzo młodych wtedy chłopców. Ja byłem młody, ale oni jeszcze młodsi! Gdy dziennikarze ich oblegali, uciekali na czworakach pod stołem. Ale chcę podkreślić, że choć bardzo pragnąłem podróżować, to pomimo presji nie zapisałem się do partii. Odszedł niedawno Tadeusz Konwicki, odszedł Leszek Kołakowski – ludzie z mojego pokolenia. Oni zostali członkami partii, ja nie. Miałem już wtedy wystarczająco wiele doświadczeń politycznych. Zresztą losy mojej rodziny zwyczajnie mi na to nie pozwalały – uczciwość wobec ojca, który umarł na Kołymie, w wieku 46 lat, po tym, jak został aresztowany i wywieziony na katorgę.
M.L.: Podkreśla pan, że podróże miały duży wpływ na kształtowanie się pana poglądów na świat i na człowieka.
A.S.: Zainteresowanie Wschodem i jego sprawami bardzo się wtedy u mnie pogłębiło, choć już wcześniej istniało, bo moja babcia się urodziła w Witebsku, a dziadek pochodził z Mińska. Wschód jest atrakcyjny, jeśli chodzi o myśl filozoficzną, o bogactwo sztuki. Nawet jeśli tylko powierzchownie mogłem go poznać – bo głęboko poznać jest bardzo trudno, trzeba by w to mocno wejść, stać się jednym z ludzi Wschodu, pozostawiając siebie gdzie indziej. Nie sposób poznać Chin lub Indii, to są gigantyczne imperia i w sensie czasu, i w sensie masy ludzkiej, i myśli, i przestrzeni. Ale posmakować można i dlatego za każdym razem, gdy zdarzała się szansa wyjazdu, korzystałem z niej. I to nawet w chwilach dość ryzykownych. Polska miała umowę współpracy kulturalnej z Wietnamem – na zasadzie rutynowej, jako państwo socjalistyczne z państwem socjalistycznym. Jednak w czasach wojny, konfliktu, bardzo trudno było znaleźć kandydata w Ministerstwie Kultury, który by się zgodził tam pojechać. Raz, że ryzyko ameby, dwa, żadna możliwość sprzedaży prac, handlu czy nawiązania kontaktów. To był kraj egzotyczny, dziki, surowy. Ale ja chciałem zobaczyć na własne oczy los tego ludu, przekonać się, jak to wygląda nie tylko w gazecie, która była, jak wiadomo, manipulowana, ale w rzeczywistości. Pojechałem, zobaczyłem wojnę, byłem na 17. równoleżniku, na froncie wietnamsko-amerykańskim, na froncie chińsko-wietnamskim, miałem wystawę w Hanoi, zrobiłem wystawę wietnamską w Polsce. Nigdy nie żałowałem tej decyzji.
M.L.: Kiedy w pana życiu pojawiły się konie arabskie? Podobno to w Stanach postanowił pan, że będzie hodować araby. Czy pracując dla ONZ miał pan okazję odwiedzać stadniny?
A.S.: W latach 80. kierowałem Komórką Projektowania Graficznego NZ (Graphic Presentation Unit) w Nowym Jorku, gdzie zatrudniłem p. Ewę Stanisławską, bardzo pracowitą osobę, która szybko opanowała nowo dostarczone komputery, i która znała język rosyjski i cyrylicę, co było jednym z warunków przyjęcia, bo pracowaliśmy również w języku rosyjskim. Jej mąż prowadził interesy polskie; chodziło o obrót mięsem, ale i o konie. Eksport arabów był wówczas monopolem państwowym. Dowiedziałem się, ile jest wart arab na rynku amerykańskim, jakie linie arabów są cenione, jakie hodowle są w Polsce. Postanowiłem po powrocie do Polski – bo zbyt tęskniłem za krajem, by myśleć o osiedleniu się na stałe w Ameryce, choć propozycji miałem niemało – kupić ziemię i zacząć hodować konie.
M.L.: Dla prywatnej osoby to było w tamtych czasach dość trudne do realizacji zamierzenie.
A.S.: Państwo miało monopol na hodowlę, ale byli ludzie, którzy ten monopol szczęśliwie przełamywali. Anna Dębska, Wanda Jackowska, Andrzej Ou, Zygmunt Braur hodowali konie arabskie pomimo trudności. Pojechałem do Janowa, do dyr. Andrzeja Krzyształowicza i on mi powiedział, że pewna Angielka kupiła dobrą klacz i że ta klacz wyźrebiła się w Polsce, w stadninie państwa Dudów. Źrebię zostało w stajni jako zapłata za utrzymanie klaczy. I to była Czarina! Kupiłem ją i gdy tylko zbudowałem – na ruinach małego budyneczku – cały zaścianek, wraz ze stajnią, zacząłem hodować konie arabskie. Potem przyszedł drugi koń, trzeci, czwarty, i tak dalej.
M.L.: Na pana wybory także później miał wpływ dyr. Andrzej Krzyształowicz. To za jego radą trafiła do pana np. klacz Enpara (Pamir – Engara/Gwarny). Jak go pan wspomina?
A.S.: Jestem pełen najwyższego uznania i wdzięczności za jego serce, pełen szacunku dla jego wiedzy, pasji, znajomości przedmiotu. To był znakomity człowiek, kto wie, czy nie epokowy, jeśli chodzi o uratowanie idei hodowli konia arabskiego w Polsce. W trudnych warunkach, niekorzystnych w sensie politycznym, klasowym, gdy koń arabski nie był koniem uprzywilejowanym, on go ratował, hodował. Na szczęście rynki światowe mu pomagały. Był fenomenem stadniny janowskiej, oddał jej całe swoje życie. Miał to, co potrzebne w hodowli, a więc nie tylko wiedzę, lecz także intuicję, instynkt, szczęście.
M.L.: Kolejną klaczą u pana była michałowska córka Wojsława Wirga. Tę z kolei polecił panu dyr. Ignacy Jaworowski. Czy łączyła panów przyjaźń?
A.S.: Byłbym bardzo ostrożny w przypisywaniu sobie przyjaźni tak wielkich, niezależnych ludzi. Owszem, mieliśmy częste spotkania, podobnie zresztą jak z państwem Białobokami, bo działaliśmy w związku hodowców. Na pewno był jednym z tych ludzi, których energia i pasja sprawiły, że polski koń czystej krwi zajął czołowe miejsce w hodowli światowej. Nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o p. Marku Treli. Tu już mogę powiedzieć, że jest to forma przyjaźni. Jego żona Magda studiowała zresztą z moimi dziećmi Anią i Rafałem w Akademii Sztuk Pięknych. On sam jeździł z moją córką konno w klubie w Warszawie, potem został lekarzem weterynarii, później asystentem dyr. Krzyształowicza, a następnie samodzielnym, znakomitym hodowcą.
M.L.: Głośnym echem odbił się pana wielkoduszny gest, gdy podarował pan Stadninie Koni Janów Podlaski akwarelę pędzla Juliusza Kossaka – datowany na 1845 r. portret klaczy Mlecha, który przez lata zdobił pana dom. Jaka jest jego historia? I czy to z tej przyjaźni wziął się ów gest?
A.S.: Tak, uważałem, że to poniekąd mój obowiązek wobec samego Kossaka. Stoi za tym wzruszająca historia, świadcząca o tym, że ludzie są zdolni do bardzo pięknych zachowań. Otóż zbierałem materiały do książki „Al Jawad” – której tytuł znaczy „szlachetny, hojny” – o historii konia arabskiego w Polsce. Szukałem podobizn pierwszych przywiezionych do Jarczowiec przez Juliusza Dzieduszyckiego koni – Mlechy, Sahary i Gazelli. W Białowieży odnalazłem panią Joannę z rodu Kossaków. To u niej była ta praca. Poprosiłem o kopię, by móc ją zamieścić w książce, ale reprodukcja, którą otrzymałem, była bardzo kiepskiej jakości. Podziękowałem, powiedziałem, że postaram się coś z tym zrobić, choć kopia jest słaba. I proszę sobie wyobrazić, że na Boże Narodzenie, pod choinkę, przyszedł oryginał! Przez kilka lat praca wisiała u mnie na wsi w saloniku. Obawiałem się jednak o jej bezpieczeństwo, uważałem też, że powinna trafić tam, gdzie i ofiarodawczyni byłaby uhonorowana. Sądzę, że Janów to najlepsze miejsce dla tej pracy. Wspomnę tylko jeszcze, że był pewien problem związany z identyfikacją klaczy na obrazie – niektóre źródła podają, że to Mlecha, inne, że Gazella. Ale ostatecznie rzeczoznawcy i organizatorzy przedwojennej wystawy Juliusza Kossaka we Lwowie uznali, że to Mlecha. Ta ekspertyza jest przyklejona z tyłu. Literatura często się myli… Wykonane w Jarczowcach, w majątku Dzieduszyckich wizerunki to były młodzieńcze, jeszcze dość prymitywne prace Kossaka. Piękne i mające wdzięk epoki, ale namalowane przed jego studiami paryskimi u Verneta.
M.L.: Jest pan kolekcjonerem sztuki, a dla kolekcjonera rozstania bywają bolesne. Pan jednak przekazał część swojej kolekcji Muzeum Etnograficznemu w Krakowie oraz Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie.
A.S.: Jeździłem po Azji i zbierałem różne rzeczy. Między innymi, gdy pojechałem na pierwszą polską wyprawę wysokogórską w Himalaje, na pogranicze Sikkimu i Tybetu, pod Kanczendzangę, w 1974 roku, zebrałem ponad 400 eksponatów sztuki nepalskiej. Udało mi się je przywieźć, nawiasem mówiąc, nie bez trudności. Zostało to wszystko zdeponowane w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Kraków wydał katalog zbioru, był on też pokazywany w Krakowie, Toruniu, Bielsku-Białej, Warszawie. Ten zbiór nepalski był całością i do dzisiaj zachowuje wartość. Drugi mój zbiór, ceramika Azji Środkowej, zgromadzony przy pomocy moich moskiewskich przyjaciół, jest własnością Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie. Następny zbiór, też ok. 400 moich rysunków azjatyckich, zakupiło to właśnie muzeum za symboliczną kwotę.
M.L.: Śledzi pan, co się dzieje w świecie koni arabskich? Np. sukcesy polskiej hodowli, wyniki Czempionatu Świata w Paryżu? Niedawno Michałów przywiózł do Polski z Paryża 3 medale.
A.S.: Nie jestem na bieżąco, ale urywki wiadomości do mnie docierają. Cieszy mnie, że polska hodowla tak świetnie sobie radzi. Hodowla państwowa miała, ma i będzie mieć ogromne sukcesy. A i hodowla prywatna idzie do przodu i zaczyna stanowić poważną dla niej konkurencję. Na pokazach widać wysoko notowane konie polskiej hodowli prywatnej.
M.L.: Dyr. Jerzy Białobok wspomniał o panu niegdyś w wywiadzie, odnosząc się do polskich hodowców prywatnych. „Podoba mi się pogląd, który reprezentuje prof. Strumiłło – mówił. – Jemu to sprawia kolosalną przyjemność! Ze względów organizacyjnych zawsze dzierżawi jakiegoś ogiera, nie sprowadza nasienia, a mimo to udało mu się wyhodować kilka całkiem przyzwoitych źrebiąt. Odnalazł się w tej hodowli dobrze i nie czuje dyskomfortu tylko dlatego, że nie używa najmodniejszych w danym momencie ogierów”. Czy to trafna ocena?
A.S.: Jak najbardziej. Nie zawsze było mnie stać na najmodniejsze reproduktory, ale życzliwość Janowa pozwalała mi wypróbowywać młode, dobre ogiery. Kilka ogierów, które zaznaczyły się później w hodowli – Entyk, Gabaryt, Perlik, Epejos – właśnie u mnie zaczynało staż. Ja hoduję araby już od przeszło dwudziestu lat. Przez moje ręce przeszło kilkadziesiąt źrebiąt – osobiście je odbierałem i muszę powiedzieć, że miałem tylko jeden jedyny upadek źrebięcia. To było pierwsze źrebię Czariny, która w szóstym miesiącu ciąży nieszczęśliwie uderzyła barkiem o betonowy słup elektryczny, uszkadzając sobie nerw mięśnia łopatki. Źrebię, po og. Biquest, synu Baska, sprowadzonym do Polski przez p. Joannę Grootings, urodziło się słabe, nie chciało ssać. Wiejski lekarz dał klaczy zastrzyk uspokajający i źrebię usnęło. Przeżyło tylko dobę. A tak chciałem mieć wnuka Baska! Poza tym jednym przypadkiem, wszystko mi się zdrowo wychowało.
M.L.: Ma pan dobrą rękę.
A.S.: Te moje konie są dziś w bardzo wielu miejscach. Zależy mi, by miały dobry los, by miały pastwisko, by mogły się wybiegać i żeby miały możliwość kariery sportowej. Znam ludzi, którzy cieszą się z moich koni. Na przychówku pochodzącym z mojej stajni niektórzy zbudowali całe stadninki, np. p. Mieczysław Jaślan na Mazurach. Wyeksportowałem klacz i ogiera na Litwę, a jedną klacz nawet na Białoruś.
M.L.: Pisał pan, że jesteśmy dłużnikami konia, że otrzymaliśmy od niego więcej, niż mogliśmy mu dać. Czy czuje się pan dłużnikiem swoich koni?
A.S.: Czuję się dłużnikiem wobec konia w ogóle. Koń odegrał wielką rolę w naszej cywilizacji, jako zwierzę robocze, środek transportu, jako nasz towarzysz w walce i w życiu. Szacunek koniom po prostu się należy.
M.L.: Ale mówił pan także: „Jak jestem umęczony kłopotami życia, idę do stajni, przytulam się do koni i jest mi znacznie lepiej”.
A.S.: Tak. I koń też się przytula. Koń ma tę samą potrzebę przyjaźni i bliskości.
M.L.: Przez lata jeździł pan konno. Jakim wierzchowcem jest według pana koń arabski?
A.S.: Owszem, jeździłem. Moim zdaniem arab jest dobrym wierzchowcem. Ludzie się obawiają jego gorącego temperamentu czy nerwowości. Ale jeśli człowiek jest spokojny, to i koń jest spokojny. Koń tak doskonale rozumie człowieka, że – podejrzewam – czyta z jego myśli. Wystarczy, że człowiek postanowi skręcić w prawo i koń już skręca.
M.L.: Postawił pan w hodowli na cechy użytkowe konia arabskiego. Z drugiej strony, jako artysta, jest pan wrażliwy na piękno. Tymczasem charyzma i efektowna uroda to są cechy koni pokazowych.
A.S.: Ja chwalę hodowlę polską. Hodowla polska jest hodowlą pełną, zwracającą uwagę na cechy eksterierowe. To dla mnie bardzo ważne! Uroda to podstawowe bogactwo araba, obok cech ściśle fizycznych, tzn. odporności, zdrowia, metabolizmu gwarantującego wytrzymałość, przystosowania do każdej paszy, do każdych warunków. Dlatego te araby, które pochodzą z Tierska czy z Francji, atletyczne, mocne, szybkie, nie są tak finezyjne jak polskie i nie cieszą mnie.
M.L.: Czy bywało, że będąc w Maćkowej Rudzie i widząc konie na pastwisku, nachodziła pana ochota, by je uwiecznić na rysunku czy obrazie?
A.S.: Nie bardzo… Chociaż gdy był u mnie w ’96 ogier Gabaryt, znakomity koń, dziś już nieżyjący, zrobiłem jego portret z natury i ofiarowałem Markowi Treli.
M.L.: Dobrze radził pan sobie z ogierami?
A.S.: Bez problemu. Tylko raz zdarzyła się walka. Czakamar, zazdrosny o klacze, połamał dwa płoty i mimo że się pokaleczył, ruszył szturmem, by zmierzyć się z rywalem, młodym ogierem z Janowa. Ten zresztą przegrał walkę, ale musiałem je rozdzielać, co nie było takie proste.
M.L.: Koń arabski to piękny, kulturowy relikt – twierdził pan. A dziś mamy do czynienia z rosnącą modą na araby, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie.
A.S.: To, co mówiłem, dotyczyło lat minionych. W miarę rozwoju zamożności społeczeństw i wzrostu kultury klasy średniej, koń arabski przestaje być reliktem, jest symbolem dostatku, odradza się jego wartość, zyskuje on inną rangę. Jest obiektem przyjaźni, satysfakcji estetycznej, służy do sportu.
M.L.: Mam wrażenie, że może pełnić jeszcze jedną rolę – pretekstu do spotkania różnych kultur. Miesiąc przed masakrą w Paryżu, podczas Czempionatu Świata, byliśmy świadkami nagrodzenia medalem konia izraelskiej hodowli, w barwach Emiratów Arabskich.
A.S.: Szukajmy powodów do takich spotkań! Każda droga, każdy symbol jednoczący jest cenny, każda wspólna pasja łączy. Miłość do konia arabskiego może łączyć Arabów, Izraelczyków i ludzi innych nacji. Na pewno istnieje coś takiego jak „rodzina koniarzy”. Pamiętam, jak Laheeb stał obok synów Gazala.
M.L.: Koń czystej krwi bywa również symbolem wolności, przestrzeni, mówi się „wolne dzieci wiatru”. Dziś już nie zawsze araby mogą korzystać aż z takiej przestrzeni, ale nadal można przywołać zdanie Wacława emira Rzewuskiego: „Kto raz był jeźdźcem, nigdy nie będzie niewolnikiem”. Czy dlatego właśnie ten koń tak bardzo przypadł panu do serca, że pan również był zawsze człowiekiem przywiązanym do wolności? Był pan gotów rzucić bez żalu pracę, zajęcia, karierę – po to, by nie być do niczego uwiązanym.
A.S.: Rezygnowałem czasem nawet z dużych pieniędzy. Po kilku latach pracy w Nowym Jorku mogłem mieć emeryturę senatorską. Ale wybrałem kawałek własnej ziemi, wolność i konie.
M.L.: Czy koń arabski stał się dla pana formą inspiracji?
A.S.: To przede wszystkim wielka satysfakcja. Przyjąć poród klaczy. Przyjąć źrebię, wychować je. Potem ujeżdżać własne konie. Sam niejednokrotnie ujeżdżałem moje konie. Przy czym u mnie araby były tak łatwe do ujeżdżenia, że się dziwiłem, iż ludzie mogą mieć z tym jakikolwiek kłopot. Ja po prostu wsiadałem i jechałem. Może jechałem niedoskonale, bo nie powiem o sobie, że jestem trenerem, czy znakomitym jeźdźcem. Praca z koniem jest bardzo trudna, to jak praca z dzieckiem, które należy wprowadzać w życie w odpowiedni sposób.
M.L.: Jeszcze raz się okazuje, że miał pan dobrą rękę.
A.S.: Tak, chyba tak. Inspiracją są dla mnie postaci historyczne, choćby Wacław Rzewuski. Dotarłem do materiałów źródłowych i namalowałem rysunek, wizerunek Rzewuskiego na koniu – Emira Złotobrodego. Był on wyrazicielem ducha wolności. Pisałem o nim we wspomnianej książce „Al Jawad”. Nie tylko spędził kilka lat wśród plemion beduińskich, nie tylko przywiózł z Arabii tytuł
Emira i 137 pustynnych koni, ale pozostawił cenne zapiski „Sur le chevaux orientaux et provenants des races orientales”, własnoręcznie ilustrowane. A potem pędził żywot wolnego kozaka. Jak pisał Słowacki, „dla konia w ogrodzie budował altany i żłoby pozłacał, z kryształu dał ściany”. Nietuzinkowa, niespokojna postać. Inspiracją jest również Juliusz Kossak, znakomity znawca konia, jego pokroju, ruchu i charakteru, od młodości zafascynowany arabami, co widać nawet w tych jego najwcześniejszych pracach, malowanych u progu kariery.
M.L.: Jaką radę miałby pan dla ludzi, którzy marzą o hodowaniu arabów?
A.S.: Myślę, że trzeba zawierzyć własnej intuicji i szczęściu. I kupić konia może na aukcji mniej znaczącej. Często różnica jakości między koniem, który sprzedany zostaje za duże pieniądze na prestiżowej aukcji, a tym, który jest oferowany na przetargu czy przez prywatnego właściciela, nie jest aż tak wielka. Tylko trzeba mieć troszkę serca, nosa i wiedzieć, czego się szuka. Trzeba spojrzeć w oczy konia, zobaczyć, jak on człowieka przyjmie, jak zareaguje, czy ten kontakt zostanie nawiązany. Innej rady nie ma. To jak z przyjaźnią, z małżeństwem. Nie kupuje się przyjaciela, nie kupuje się żony, to jest proces serdeczny, intuicyjny. Tak samo z koniem. Oczywiście dobrze jest wiedzieć, jak powinien wyglądać koń – czy szyja powinna być taka, czy inna, ganasze takie czy inne, noga taka czy inna, stromość czy niestromość, budowa. Ktoś lubi ogon dłuższy, ktoś krótszy, ktoś woli mocno szczupaczą głowę, a ktoś nie. To jest kwestia intuicji, trochę też loterii, szczęścia. Dobrze jest korzystać z porad fachowców, którzy patrzą na to zimnym
okiem, szkiełkiem mędrca. Dobrze znać przodków – często dziedziczy się po przodkach dalszych, nie po rodzicach, to jest tzw. dziedziczenie skokowe. I jeszcze pozostaje pytanie, do czego ten koń ma być potrzebny. Czy tylko do głaskania, czy do jeżdżenia, czy do hodowli, na przyszłą matkę lub ojca. Utrzymać ogiera samego – niedobrze. Utrzymywać klacz samotnie – też niedobrze. Konie lubią rodzinę, stado. To musi być kilka osobników. Kota można hodować samego, ale nie konia. Musi być dwójka, trójka. Nie namawiam nikogo do kupna jednego konia i zakończenia zabawy.
M.L.: „Złe duchy nie wkraczają do namiotu, w którym znajduje się koń” – to powiedzenie przypisuje się Mahometowi. Konie są dobrymi duchami Maćkowej Rudy?
A.S.: Jak na razie – są. Dopóki są konie, dopóty jest Maćkowa Ruda. Ale nie wiem, co będzie dalej. Moje życie jest dość skomplikowane i zbliża się do nieuchronnego kresu. Jakie będą te ostatnie lata, nie wiem. Być może zmienię adres stadniny, może przeprowadzę ją bliżej Warszawy. Ale to też oznaczałoby brak codziennego kontaktu. Te wybory są bardzo trudne. Zastanawiam się czasem, czy potencjał biologiczny moich klaczy się nie marnuje. W tym roku nie mam żadnych źrebiąt, po raz pierwszy od lat. Troszkę szkoda. Nie stać mnie na import nasienia najwyższej klasy światowej, ale są dobrze zapowiadające się polskie ogiery. Kto wie, czy nie zrobię tego jeszcze, czy nie powołam nowego końskiego życia?
Czytaj także:
Bibliofilska teka rysunków Andrzeja Strumiłły
„Araby. Dzieci wiatru” na Targach Książki